Są na świecie państwa, które nie kojarzą nam się z polityką. A wręcz przeciwnie – wiążą się z nimi romantyczne obrazy oderwania od ziemskich spraw, nierzadko podlane sosem duchowości. Bez wątpienia krajem, który kojarzy się z „nienowoczesnością”, duchowością i szeroko rozumianym odcięciem od problemów współczesnego świata jest Bhutan. Czy jednak jest tak na pewno? Ostatnio o kraju tym robi się głośno w kontekście nie lamaistycznych klasztorów i himalajskich szczytów, z których słynął do tej pory, ale w kontekście indyjsko-chińskich napięć i walki o prymat w regionie.
Bhutan to zajmujące około 40 tys. km2 himalajskie królestwo, które przez wieki było obszarem mocno izolowanym, utrzymującym jedynie kontakty z kilkoma ośrodkami w Nepalu i Tybecie. W XXI w Bhutan powoli modernizuje się i czerpie korzyści z (ściśle kontrolowanej) turystyki, która stanowi największy gospodarczy potencjał kraju. Bhutan znany jest nie tylko z buddyjskich klasztorów, ale też ze swoistych społecznych eksperymentów. Od wielu lat bowiem w Bhutanie funkcjonuje miara „Szczęścia Krajowego Brutto” – wskaźnik, który stanowić ma alternatywę dla wszech uwzględnianego i fetyszyzowanego PKB. Bhutan od drugiej połowy XX w. ściśle politycznie i ekonomicznie związany jest z Indiami. Ze względu na swoją lokalizację jest również częściowo przedmiotem terytorialnych sporów, których nie brakuje, jeśli chodzi o przyhimalajski obszar Azji.

Tydzień temu premier Bhutanu – Lotay Tshering – w wywiadzie dla belgijskiej prasy oświadczył, że Chińczycy nie wtargnęli na terytorium Bhutanu. Co więcej, wyznał, że kraj jest gotowy, a nawet bliski rozwiązania sporu terytorialnego z Chinami, jeśli oczywiście będzie ku temu wola trzech stron – Bhutanu, Chin oraz Indii. Pytanie tylko, czy rzeczywiście taka wola jest. Rozwiązanie promowane przez Chiny, ku któremu (nieoficjalnie, ale jednak w sposób niepokojąco coraz bardziej zauważalny) zdaje się skłaniać i Bhutan, zakłada przejęcie przez Chiny faktycznej kontroli nad spornym obszarem przygranicznym, gdzie – dziś oficjalnie w granicach zachodniego Bhutanu – leży płaskowyż Doklam. Chiny w zamian za to gotowe byłyby ustąpić Bhutanowi w kwestii północnych obszarów granicznych.

Przyjrzyjmy się twierdzeniom bhutańskiego premiera. Po pierwsze zanegował on fakt wtargnięcia przez Chiny na tereny jego kraju. Wyraźnie podkreślił, że do wtargnięcia nie doszło, a Bhutan doskonale wie, gdzie są granice kraju. Rzecz w tym, że przeczą temu liczne dowody (którym od kilku dni epatują przede wszystkim indyjskie media). Co najmniej 10 chińskich wiosek-osiedli oraz liczne elementy infrastruktury pojawiają się na mapach satelitarnych ewidentnie na obszarze państwa Bhutan. Być może Bhutan gotów jest milcząco oddać te tereny w chińskie władanie, bo raczej nie można zakładać, że faktycznie przebiegu swoich granic rządzący himalajskim państwem nie znają.
Podobnie kontrowersyjny jest drugi element wypowiedzi Lotay Tsheringa. Doniesienia o możliwości przychylenia się do wizji „rozwiązania sporu” promowanej przez Chiny budzą ogromny niepokój w Indiach. Doklam jest niezwykle ważną częścią bhutańskiego terytorium. Ważniejszą nawet dla Indii niż dla samego Bhutanu. Tam właśnie doszło 6 lat temu do starć między armią indyjską (działającą na terenie Bhutanu) i Chińczykami. Indusi zablokowali chińskim żołnierzom możliwość dalszego marszu i realnego przejęcia spornych obszarów. Po kilkunastu tygodniach obie strony (Chiny i Indie) zgodziły się na wycofanie wojsk. Z tym, że – patrząc na zdjęcia satelitarne – Chińczykom chyba nie udało się to do końca. Niepokój, by nie powiedzieć złość, są w Indiach zatem w dużej mierze uzasadnione. Dla New Delhi uwagi premiera Bhutanu są nie do zaakceptowania i uderzają w kluczowe i strategiczne dla równowagi w regionie relacje obu państw. Płaskowyż Doklam dla Bhutanu nie jest obszarem przesadnie ważnym. Przeciwnie patrzą na niego politycy w Indiach. Obecność w Doklam daje możliwość oddziaływania na tereny Indii – na strategicznie ważny korytarz Siliguri – będący częścią indyjskiego Bengalu Zachodniego. Bez wątpienia „odpuszczenie” Chinom Doklamu przez władze Bhutanu byłoby ogromnym ciosem dla indo-bhutańskich relacji.

A jak już zaznaczono są to relacje szczególne. I to od dawna. Bhutan jest państwem przez Indie „chronionym”. Co nie oznacza, że jest Indii protektoratem. Rzecz w tym, że Indie odgrywały w bhutańskiej polityce zagranicznej i obronnej kluczową rolę, przez większość czasu od uzyskania niepodległości w 1947 roku, de facto reprezentując Bhutan na arenie międzynarodowej. Relacje między państwami były ścisłe od początku. Bhutan jako jeden z pierwszych uznał niepodległość Indii, a także współpracował z Indiami przy okazji różnych aspektów „kwestii tybetańskiej” po tym, gdy Chiny w 1950 roku zaanektowały Tybet. Bhutan wraz z Indiami i Nepalem tworzył swoisty „himalajski sojusz”, będący przeciwwagą dla chińskiej ekspansji w tej części Azji.

Fot. Twitter@rashtrapatibhvn
Wydawać by się mogło, że graniczne spory dotyczące maleńkiego himalajskiego państwa nie są czymś wartym uwagi podczas, gdy wokół nas dzieją się sprawy o doniosłym historycznym znaczeniu. Niejednokrotnie jednak w rzeczach małych i pozornie nieistotnych widać – jak w przybliżeniu – dynamikę sił ważnych globalnie. I zdaje się, że tak jest w tym przypadku. Indie i Chiny są w konflikcie. Są naturalnymi wrogami i dwiema największymi siłami w Azji. Nie wiemy czy ich starcie jest nieuniknione, jednak punktów zapalnych jest wiele i nie są one wcale wygaszane. Bhutan – przez wieki izolowany – może się okazać ważnym elementem indo-chińskiego konfliktu, a z pewnością reakcje Indii i Pekinu na, coraz bardziej chwiejną i lawirującą politykę Bhutańczyków, są papierkiem lakmusowym sytuacji w regionie. A poza tym dostrzeżenie, że maleńkie himalajskie królestwo nie jest już izolowane, a wręcz przeciwnie – kształtuje (na swoją miarę) – stosunki międzynarodowe w Azji, jest świetnym ciosem w nasze europocentryczne myślenie i fantazje o „Wschodzie”. Za każdym razem, gdy wyobraźnia będzie chciała ponieść nas w „odcięte od świata” himalajskie doliny postarajmy się uświadomić sobie, że po dolinach tych maszerują nie (tylko) buddyjscy pielgrzymi, ale też chińskie i indyjskie wojska.
Krzysztof Gutowski