Na początku tego roku indyjski rząd przekroczył kolejną granicę i doprowadził do precedensu, który może mieć tragiczne skutki dla dziesiątek milionów mieszkańców kraju.
Przez 130 lat, od czasów brytyjskich jeszcze, przeprowadza się w Indiach co dekadę spis powszechny. Dzieje się tak niezależnie od sytuacji ekonomicznej, a nawet mimo wojen i zawieruch dziejowych innego typu. Co dekadę rządzący mają okazję dowiedzieć się co słychać pod strzechami – i to często dosłownie, ponieważ spis jest jedynym narzędziem, który na taką skalę pozwala na zdobycie informacji w zasadzie o każdym z milionów gospodarstw domowych w Indiach, nawet tych w najodleglejszych wioskach.

Spis, który miał przypaść na 2020 rok i który po raz kolejny miał zebrać informacje o sytuacji ekonomicznej, rodzinnej, zawodowej, a także etnicznej, językowej i religijnej został przełożony z powodu pandemii. Minęły trzy lata. Życie – mimo tragicznego w skutkach przebiegu pandemii w Indiach – wróciło do normy, nawet na tyle, że w kilku stanach odbyły się wybory parlamentarne. Minął też termin na który przełożono to przedsięwzięcie – 2021 rok.
Indyjski rząd ogłosił jednak, że spis powszechny nie dojdzie do skutku przed rokiem 2024-2025 (bo spis w kraju takim jak Indie potrafi trwać kilka/ kilkanaście miesięcy). Jest to już szóste, pandemiczne przesunięcie terminu. Nie jest trudno stracić nadzieję, że spis dojdzie do skutku nawet za te 2 lata.

Dlaczego indyjskie władze zdecydowały się, mimo ogłaszanego wielokrotnie zwycięstwa nad pandemią, zrezygnować ze spisu, który jest absolutnie kluczowym elementem długofalowego zarządzania w tak wielkim państwie i który w samej swojej idei ma dać rządzącym wiedzę i możliwość odpowiadania na potrzeby obywateli w stopniu niemożliwym przed upowszechnieniem się spisów? Wszak wyniki spisów były niezrównanym źródłem wiedzy dla badaczy, ekonomistów, socjologów, ale też lokalnych urzędników i działaczy społecznych. A na podstawie tej wiedzy podejmowano decyzje kluczowe – związane przede wszystkim z lokalnym rozdzielaniem funduszy. Rzecz w tym, że tu właśnie jest najpewniej pies pogrzebany.
By zrozumieć możliwe motywacje władz musimy cofnąć się do 2019 roku i kontrowersyjnych pomysłów rządzących związanych z ograniczaniem nadawania obywatelstwa muzułmanom. Wtedy to hinduskie środowiska nacjonalistyczne planowały przeprowadzanie swoistej weryfikacji obywatelstwa oraz praw do jego posiadania. Miał zostać przeprowadzony rejestr czy też spis obywateli. Przedsięwzięcie to miało zostać zrealizowane przy okazji spisu ludności. Doszło jednak do ogromnych protestów oraz sprzeciwu części stanów, w których partia BJP nie ma większości. Strach przed tym, że informacje ze spisu mogą zostać wykorzystane do prześladowania mniejszości religijnych jednak pozostał. Strach i sprzeciw, którego obawiają się władze, które z pomysłu – co jest już w przypadku rządu Modiego standardem – wycofały się rakiem.

Drugim powodem do obaw, który mógł wpłynąć na chęć odsunięcia w czasie spisu jest kwestia kastowości. Wiele środowisk społecznych, politycznych oraz zauważalne grono ekspertów zaczęło nalegać, by spis uwzględnił również poczucie tożsamości kastowej. Tak, oczywiście na poziomie konstytucji kasty w Indiach nie są istotne, ale nie ma się co okłamywać – są i funkcjonują. Indyjska konstytucja nie zniosła kast (bo niby jak? Są faktem społecznym, nie administracyjnym), ale zakazała dyskryminacji na tle kastowym. Wiele jednak w Indiach od kast zależy. I to nie tylko, gdy mowa o przywileje i status kast wyższych. Wręcz przeciwnie – kasty, które tradycyjnie stoją niżej w hierarchii społecznej mają prawo do swoistych parytetów, rezerwowanych miejsc w instytucjach i innych form instytucjonalnego wsparcia. Rzecz w tym, że najprawdopodobniej tzw. backward castes („kasty upośledzone/ prześladowane”) są o wiele liczniejsze niż sądzono. A to oznacza zmianę polityki ekonomicznej, olbrzymie dodatkowe wydatki, do których zobowiązany byłby rząd centralny. Mniej niskokastowych równa się mniej pieniędzy wysyłanych w teren.

Kolejnym powodem, a jednocześnie zjawiskiem, który przekładanie cenzusu uwidacznia jest kryzys instytucji. Wszak spisu nie przeprowadzają ministrowie, ale specjalne – olbrzymie! – instytucje, które w tym celu istnieją. Za czasów premiera Modiego indyjskie instytucje działają jeszcze gorzej niż zwykle. Szczególnie jeśli chodzi o przepływ informacji i realizację polityki centralnej. I – o dziwo – nie chodzi tylko o brak politycznego poparcia chociażby w stanach, gdzie BJP nie rządzi. Instytucje poobstawiane się po prostu ludźmi, którzy dobrze wykonywać swojej pracy nie potrafią lub nie chcą. Rząd ma świadomość tego, jaki poziom chaosu powstałby przy okazji spisu. Po drugie, a wiąże się to z pierwszym, chodzi o upolitycznienie tych instytucji oraz samych procedur państwowych. Spis nigdy nie był podstawą politycznych sporów. Był oczywistością, ponadpartyjnym wyzwaniem. Obecnie sama idea spisu jest zinstrumentalizowana przez wszystkie siły polityczne. A zatem przeprowadzanie go wiąże się z politycznym ryzykiem, którego BJP – przed zbliżającymi się wielkimi krokami ogólnoindyjskimi wyborami – nie chce podejmować.

Najsmutniejsza okazuje się refleksja nad konsekwencjami zaniechania (tzn… przesunięcia) spisu powszechnego mieszkańców Indii. Tak wiele działań pomocowych zależy przecież od danych pochodzących ze spisu. Gdy ich brak pod znakiem zapytania stoi racjonalne i sprawiedliwe (w jakimś stopniu przynajmniej) rozporządzanie środkami publicznymi i rozwój regionalny. Mowa nie tylko o infrastrukturze, ale też modernizacji i wprowadzaniu w wielu miejscach dopiero odpowiedniej służby zdrowia, edukacji itd. Niepokoje władzy i partykularne interesy rządzących będą miały negatywny wpływ na cały system dystrybucji publicznych środków, a także wiedze na temat realnych warunków życia Indusów. Dziesiątki, jeśli nie setki milionów ludzi poniosą tego konsekwencje.
Krzysztof Gutowski