Pracownicy indyjskiego Twittera mają do wyboru: albo odpowiedzialność karna albo przestrzeganie zasad wolności wypowiedzi. Gabinet Narendry Modiego właśnie przypuścił kolejny atak na platformę, zarzucając jej łamanie niedawno wprowadzonego prawa. Wszystko po to, by ratować kruszejący wizerunek premiera.
Wojna gabinetu Narendry Modiego z Twitterem rozgorzała zimą tego roku na skutek protestu rolników, którzy przez kilkanaście tygodni okupowali Delhi w wyniku niezwykle niekorzystnych dla nich reform w obszarze rolnictwa ogłoszonych przez rząd w 2020 r. Konflikt tlił się jednak znacznie wcześniej, co pokazują chociażby statystyki prowadzone przez giganta mediów społecznościowych. Z raportów tych wynika, że w okresie od 1. stycznia do 1. czerwca 2020 roku Indie były jednym z pięciu krajów, które najczęściej zwracały się do Twittera z legalnymi prośbami o usunięcie treści – platforma otrzymała w tym czasie ponad 40 tys. takich zgłoszeń a liczba kont wskazanych we wnioskach z Indii wzrosła o 69 proc. We wspomnianej piątce znalazły się ponadto Japonia, Rosja, Korea Południowa oraz Turcja. Narendra Modi i jego poplecznicy w ogóle nie przepadają za mediami społecznościowymi i co pewien czas próbują ograniczać swobodę ich działania. Chodzi o większą kontrolę nad publikowanymi w nich, nieprzychylnych rządowi treściami – dla przykładu rok temu zakazano mediom społecznościowym publikować posty związane z eskalacją napięć z Chinami. Twitter wydaje się jednak obecnie wrogiem numer 1.

A co mają do tego rolnicy? W styczniu tego roku, po wyjątkowo gwałtownie stłumionych zamieszkach, gabinet Narendry Modiego zażądał zablokowania na Twitterze 500 kont – należały one przede wszystkim do dziennikarzy, aktywistów i liderów opozycji. Władze Indii oskarżały tych internautów o próby podżegania do nieposłuszeństwa i zaburzenia porządku publicznego, głównie ze względu na używany przez część z nich hashtag #ModiPlanningFarmerGenocide. Niektóre z kont miały też być wspierane przez sympatyków separatystów indyjskich oraz…władze Pakistanu. Twitter zastosował się do tego polecenia – zablokował łącznie ok. 100 kont i blisko 150 postów. Nie ruszył kont dziennikarzy, aktywistów i polityków, twierdząc, że byłoby to pogwałceniem indyjskiego prawa do wolności wypowiedzi. Mimo to jego działania spotkały się z oburzeniem ze strony opinii publicznej – na Twitterze furorę zrobił nowy, znacznie mniej kontrowersyjny na szczęście hashtag #TwitterCensorship. Być może z tego właśnie względu część kont została przywrócona już po kilkunastu godzinach, co sprawiło, że rząd Narendry Modiego wystosował ostrzeżenie o możliwych konsekwencjach prawnych. Niewykluczone, że histeryczna reakcja władz wynikała z tweetów zamieszczonych przez Gretę Thunberg, a przede wszystkim Rihannę, które jako nieliczne osoby prywatne spoza Indii nagłośniły kwestię protestów rolników i związane z nimi ograniczenia dostępności Internetu przez indyjski rząd.
Wspomniane protesty rolników stały się pierwszą rysą na nieskazitelnym dotychczas wizerunku indyjskiego premiera. Znacznie większą szkodę wyrządziła mu jednak pandemia koronawirusa, a konkretnie jej druga, wyjątkowo dramatyczna w przebiegu fala. Uderzyła ona w Indie tuż po tym, jak Narendra Modi ogłosił wielkie zwycięstwo kraju nad COVID-19, a kolejne tygodnie pokazały błędy popełnione przez władze w ramach walki z pandemią. Szczególnie bolesny był dla rządu fakt istnienia tzw. indyjskiego wariantu wirusa, mimo że to nie on był głównym winowajcą tragicznej sytuacji, w jakiej znalazł się kraj. Modi i jego poplecznicy zajęli się więc zwalczaniem informacji na temat wariantu B.1617 jako „wariantu indyjskiego”. W maju rząd nakazał firmom zajmującym się mediami społecznościowymi usunięcie wszelkich wzmianek o indyjskim wariancie.
W lutym gabinet Modiego opracował nowe prawo skierowane do firm zajmujących się mediami społecznościowymi m.in. Facebooka, Twittera czy niezwykle popularnego na subkontynencie WhatsAppa. Na podmioty te nałożono obowiązek wyznaczenia dyrektorów ds. skarg oraz kontaktu z władzami, których zadaniem miała być współpraca z sądami i organami ścigania w zakresie regulacji publikowanych treści. Na czym opierać się miała ta współpraca? Przede wszystkim na usuwaniu niektórych postów na wniosek sądów i organów ścigania, oraz (na żądanie tych samych jednostek) udostępnianiu szczegółów na temat nadawcy wiadomości. Tylko przestrzegając nowych przepisów media społecznościowe mogły utrzymać status „pośrednika”, a tym samym uniknąć odpowiedzialności karnej za publikowane na ich platformach treści. Nie zastosowanie się do tych wytycznych może skutkować pociągnięciem odpowiednich pracowników podmiotów technologicznych do odpowiedzialności karnej. Twitter i reszta mieli trzy miesiące na dostosowanie się do zaleceń, ustawa wchodziła bowiem w życie 26 maja.
Nowe regulacje prawne spotkały się, rzecz jasna, ze sporą krytyką ze strony mediów, które zarzucały gabinetowi Narendry Modiego próbę ograniczenia wolności słowa w Indiach. Rząd zasłaniał się jednak zapisami konstytucji, które ograniczają wolność słowa w przypadku, gdy treści zagrażają suwerenności i integralności Indii, bezpieczeństwu państwa, przyjaznym stosunkom z obcymi państwami, porządkowi publicznemu, przyzwoitości lub moralności lub w związku z obrazą sądu, zniesławieniem lub podżeganiem do przestępstwa. Protestowały też same firmy – niektóre próbowały bronić się faktem, że ich serwery zlokalizowane są poza granicami Indii, a więc nie podlegają one lokalnemu prawu. WhatsApp pozwał rząd do sądu, Twitter ograniczył się do wyrażenia zaniepokojenia łamaniem demokratycznych standardów. Wyraził jednocześnie wolę współpracy, a że nie były to czcze deklaracje udowodnił już w kwietniu. Nie tylko zgodził się wówczas usunąć nieprzychylne rządowi posty odnośnie jego postępowania w czasie pandemii, ale też, na prośbę gabinetu Modiego, odblokował kilkanaście kont, zawieszonych podczas protestów rolników.

Nie zakończyło to jednak problemu. W końcu maja politycy rządzącej partii BJP umieścili na Twitterze skany dokumentu, który miał pochodzić od ich głównego rywala, czyli Kongresu Narodowego – politycy opozycji mieli go sporządzić, aby wypunktować błędy i niepowodzenia gabinetu Narendry Modiego w walce z pandemią koronawirusa. Władze Kongresu zaprzeczyły jakoby dokument pochodził od nich, a swoje zastrzeżenia zgłosiły do Twittera – w odpowiedzi platforma oznaczyła posty działaczy BJP jako „informację zmanipulowaną”. Jak łatwo się domyślić, nie pozostało to bez odpowiedzi – najpierw biuro Twittera w Delhi odwiedziła policja (rzekomo wyłącznie po to, by zawiadomić dyrektora firmy o otrzymaniu skargi od BJP), dwa dni później natomiast rząd stwierdził, że platforma próbuje dyktować warunki największej demokracji świata i podważać system prawny Indii.
Nagranie z wizyty, a właściwie przeszukania w biurze Twittera pojawiło się w internecie. Twitter wydał oficjalne oświadczenie, w którym informował: tak jak robimy to na całym świecie, nadal będziemy się ściśle kierować zasadami przejrzystości, zobowiązaniem do wzmocnienia każdego głosu w serwisie oraz ochrony wolności wypowiedzi i prywatności zgodnie z zasadami prawa. W tej chwili jesteśmy zaniepokojeni ostatnimi wydarzeniami dotyczącymi naszych pracowników w Indiach i potencjalnym zagrożeniem wolności słowa dla ludzi, którym służymy.
Najnowsza odsłona tej dziwnej wojny ma miejsce w stanie Uttar Pradeś. Policja z miasta Ghaziabad oskarżyła właśnie Twittera (i kilkunastu użytkujących go dziennikarzy) o rozpowszechnianie fałszywych informacji i próbę wzniecenia w ten sposób niepokojów społecznych. Chodzi o amatorskie nagranie, które szybko stało się wiralem – przedstawia ono napaść pięciu mężczyzn na starszego muzułmanina. Zdaniem funkcjonariuszy przedstawiciele mediów, udostępniając to wideo sugerowali, że napastnikami są wyznawcy hinduizmu. Nie byłoby to chyba dla nikogo zaskoczeniem – tarcia między hindusami i muzułmanami to nader częsty efekt trudnej sytuacji w kraju, a w takiej właśnie Indie obecnie się znajdują. Skąd myśl, że napastnicy kierowali się niechęcią do islamu? Niewykluczone, że dziennikarze i internauci zasugerowali się próbą obcięcia przez agresorów brody swojej ofiary, a więc jednego z symbolu ortodoksji religijnej.
Policja zapewnia jednak, że wśród napastników znajdowali się wyznawcy zarówno hinduizmu, jak i islamu, a bójka nie miała tła religijnego. Twierdzą, że filmik mógł zostać zmontowany tak, by wprowadzić odbiorców w błąd, na razie jednak nie są w stanie ustalić, kto opublikował je na Twitterze jako pierwszy. Funkcjonariusze odrzucają też argument, że kilka dni później w sieci pojawiło się inne nagranie, na którym głos zabrała sama ofiara napaści. Abdul Samad twierdził, że jego oprawcy kazali mu intonować Jai Shri Ram (Niech żyje bóg Rama) – hinduskie zawołanie religijne, bardzo często wykorzystywane przez hinduskich nacjonalistów (choć oczywiście nie tylko przez nich). Zdaniem policji mężczyzna zmyśla, i nie wyklucza postawienia mu zarzutu o składanie fałszywych zeznań. Większość wskazanych przez funkcjonariuszy dziennikarzy usunęła tweety, a nawet opublikowała nowe, tym razem z wyjaśnieniem sytuacji. Sam Twitter nie odniósł się jednak do oskarżeń.
Jednocześnie indyjski minister technologii, Ravi Shankar Prasad, poinformował, że Twitter Inc. celowo wybrał ścieżkę nieposłuszeństwa i nie zastosował się do nowych przepisów IT. Tak, to ten sam polityk, który 5 lat wcześniej chwalił platformę za obronę wolności słowa. Agencja Reutera, powołując się na wysokiego urzędnika tego resortu, dodaje, że Twitter może już nie być uprawniony do ubiegania się o zwolnienie z odpowiedzialności jako pośrednik lub gospodarz treści swych użytkowników w Indiach. O co poszło tym razem? Oczywiście, o wydarzenia w Ghaziabadzie, przy których Twitter, zdaniem Raviego Shankara Prasada, wykazał się niekonsekwencją w zwalczaniu dezinformacji.
Gabinet BJP, a przede wszystkim stojący na jego czele Narendra Modi, walczy z poważnym kryzysem wizerunkowym, pierwszym od czasu objęcia rządów. Wydał więc bezpardonową wojnę mediom społecznościowym, w których przedstawiany jest w sposób daleki od pożądanego. Jednocześnie Indie to dla Twittera, podobnie jak wielu innych mediów społecznościowych, wyjątkowo atrakcyjny i chłonny rynek, platforma musi więc balansować między ochroną swych użytkowników, czy też szerzej wolności słowa, a poruszaniem się w granicach lokalnego prawa. Jedno jest pewne: im bardziej kryzys w Indiach będzie się pogłębiał, tym bardziej zaciekła będzie ta wojna.
Blanka Katarzyna Dżugaj