Dramatyczny przebieg drugiej fali pandemii koronawirusa, a zwłaszcza problem ze szczepieniami, może zagrozić pozycji Indii w regionie. W ich miejsce chętnie wejdą Chiny, które już prowadzą dyplomację szczepionkową na Sri Lance. Jeśli Indie szybko nie staną na nogach, USA stracą ważnego sojusznika w rywalizacji z Chinami.
Indie stoją przed gigantycznym problemem, a jest nim akcja szczepień przeciwko koronawirusowi COVID-19. Do tej pory w pełni zaszczepionych zostało mniej niż 4 proc. społeczeństwa – mniej niż 15 proc. otrzymało natomiast co najmniej jedną dawkę szczepionki. Rząd zapowiada, że do końca roku zaszczepi całą dorosłą populację kraju, trudno jednak brać poważnie te zapowiedzi, zważywszy na fakt, że już teraz brakuje szczepionek. Ale niedobory w tym zakresie to nie tylko problem wewnętrzny – Indiom grozi utrata wpływów w regionie Oceanu Indyjskiego i to w krajach, które pozostawały do tej pory w kręgu indyjskiej cywilizacji lub utrzymywały ścisłe związki z Indiami. Chodzi przede wszystkim o Nepal, Bangladesz oraz Sri Lankę, do których jeszcze wczesną wiosną rząd Narendry Modiego hojnie wysyłał produkowane w Indiach szczepionki. W maju musiał zawiesić „dyplomację szczepionkową”, co skrzętnie wykorzystały Chiny. Rząd Xi Jinpinga już przekazał Sri Lance 1,1 miliona dawek wyprodukowanych przez firmę należącą do grupy Sinopharm, dzięki czemu kraj mógł wznowić akcję szczepień. Bangladesz otrzymał pierwszą darowiznę w postaci pół miliona szczepionek, Nepalowi natomiast obiecano dodatkowy milion dawek. Ponadto Pekin dostarcza maseczki na twarz, tlen oraz testy na COVID-19. Humanitarne działania Chin mogą zaowocować nie tylko poprawą wizerunku tego kraju, ale też zacieśnieniem stosunków gospodarczych i politycznych. Szczególnie niepokojące może być dla Indii ekonomiczne wsparcie, jakiego Pekin udzielił Sri Lance, gdzie już od kilku lat mocno inwestuje w ramach tworzenia tzw. nowego Jedwabnego Szlaku. Niedawno obawy Delhi wzbudziło przekazanie Chinom lankijskiego portu Hambantota i 15 tys. akrów ziemi wokół niego na 99 lat – stało się to w ramach spłaty długu zaciągniętego przez Sri Lankę. Dzięki temu posunięciu Pekin zyskał kontrolę nad terytorium leżącym niespełna kilkaset mil od wybrzeży Indii oraz strategiczny przyczółek wzdłuż ważnej handlowej i wojskowej drogi wodnej.

W kwestii zwiększających się wpływów chińskich w Azji Południowej wyjątkiem może stać się Bangladesz jako kraj muzułmański. Powód? Traktowanie przez chińskie władze mniejszości ujgurskiej, zamieszkującej Ujgurski Autonomiczny Region Sinciang w północno-zachodnich Chinach. Ujgurowie mówią własnym językiem, zbliżonym do tureckiego, i uważają się za bliskich kulturowo i etnicznie narodom Azji Środkowej – w Chinach żyje ich ok. 12 mln, co stanowi mniej niż połowę populacji Sinciangu. Większość z nich wyznaje islam. Rząd Xi Jinpinga prowadzi wobec Ujgurów politykę dyskryminacyjną, którą wiele państw zachodnich, z USA na czele, określa mianem ludobójstwa – przedstawiciele tej mniejszości zamykani są w obozach reedukacyjnych (ponoć jest ich obecnie ok. 380), przymusowo sterylizuje się kobiety, wprowadza kary za odmowę aborcji, a także separuje dzieci od ich rodziców. Mówi się także o przeprowadzanych w obozach torturach i zbiorowych gwałtach.
O tym, że mieszkańcom Bangladeszu leży na sercu sytuacja muzułmanów w innych krajach dotkliwie przekonał się niedawno Narendra Modi. Indyjski premier i przywódca nacjonalistycznej partii Bharatiya Janata Party (BJP) nie bez powodu oskarżany jest o prowadzenie polityki wymierzonej w muzułmańską część mieszkańców jego kraju – w ostatnich latach w Indiach zmienia się nazwy miast i ulic z tych historycznych i pochodzących z języka arabskiego i perskiego na nowe, wywodzące się z języków indyjskich i kultury hinduskiej, w podręcznikach szkolnych pomija się lub zmniejsza rolę kultury muzułmańskiej w historii kraju, nie przyznaje dotacji na renowację lub utrzymanie zabytków o islamskim pochodzeniu (w tym turystycznego symbolu Indii, czyli Tadź Mahal), nie mówiąc już o nowym prawie skierowanym do niemuzułmańskich nielegalnych imigrantów. Wprowadzona w 2019 roku ustawa The Citizenship Amendment Bill zapewnia amnestię dla niemuzułmańskich nielegalnych imigrantów z trzech sąsiednich krajów: Pakistanu, Bangladeszu i Afganistanu. Ludzie ci mogą uzyskać obywatelstwo przez naturalizację, jeśli mieszkają lub pracują w Indiach przez sześć lat. Prawo to dotyczy hindusów, sikhów, buddystów, dżinistów, parsów i chrześcijan z trzech wspomnianych państw, ale nie muzułmanów, co zostało odebrane jako kolejna próba marginalizacji wyznawców tej religii. Nad Narendrą Modim ciąży też oskarżenie o inicjowanie i tolerowanie przemocy wobec muzułmanów w czasie tragicznych zamieszek w 2002 roku w jego rodzinnym Gudźaracie – Modi był wówczas premierem tego stanu.
W marcu tego roku Narendra Modi gościł w Dhace na uroczystościach z okazji 50-lecia niepodległości państwa Bangladesz. Wizyta ta stała się przyczyną gwałtownych zamieszek, w których zginęło 12 osób – protesty zaczęły się po piątkowej modlitwie w jednym z meczetów w stolicy kraju. Do ich stłumienia policja użyła pałek i gazu łzawiącego. Zamieszki błyskawicznie rozprzestrzeniły się także na inne części Bangladeszu. W samej Dhace zginęło 12 osób, kilkadziesiąt zostało rannych, zniszczono też wiele samochodów, kilka domów i autobusów, zdemolowano świątynię hinduską. A przecież politykę Indii wobec muzułmanów, choć niewątpliwie dyskryminacyjną, trudno porównać do działań Chin w Sinciangu. Oczywiście, można zadać pytanie: czy ważniejsze będą urazy na tle religijnym, czy zdrowie, a nawet życie ludności.

Odrębna kwestia to trwałość ewentualnych wpływów chińskich w Bangladeszu. Kraj ten od momentu powstania był mocno i przyjaźnie związany z Indiami – to Indie wsparły go bowiem w czasie wojny o niepodległość. Uważane są za rodzaj patrona, przypuszczalnie Bangladesz szybko wróciłby więc w orbitę wpływów Indii, gdy tylko państwo to ponownie stanie na pewnych nogach. Bangladesz trudno też uznać za tak atrakcyjny „cel” dla Chin jak pozostałe kraje regionu – jest on bowiem zdominowany przez zachodni biznes, w przeciwieństwie do Sri Lanki, a zwłaszcza Nepalu, gdzie jest jeszcze sporo miejsca na inwestycje.
W temat napięcia między Chinami a innym i potęgami (w tym Indiami) oraz przyspieszania ChRL w wyścigu o ekonomiczny i technologiczny prymat na świecie wpisuje się zestaw inicjatyw i działań społeczności międzynarodowej, z USA na czele, mających na celu przeciwdziałanie chińskiej dominacji. Wspomnieć należy chociażby inicjatywę zapoczątkowaną ponad dziesięć lat temu, obecnie jednak nabierającą szczególnego znaczenia, czyli Czterostronny Dialog w dziedzinie Bezpieczeństwa (ang. Quadrilateral Security Dialogue – QSD). Ten sojusz znany jest też pod nazwą QUAD i obejmuje cztery kluczowe podmioty regionu Oceanu Indyjskiego i zachodniego Pacyfiku: USA, Indie, Japonię i Australię. Celem jest szeroko rozumiana współpraca w zakresie bezpieczeństwa, chociaż nie trzeba być ekspertem od stosunków międzynarodowych, by od razu zorientować się, kto postrzegany jest przez te kraje jako potencjalne zagrożenie dla bezpieczeństwa (czytać tu trzeba od razu „i wpływów”) w regionie. Wraz ze wzrostem aktywności i widoczności chińskiej marynarki na obszarze Oceanu Indyjskiego QUAD organizuje również swoje manewry, a w czasie pandemii widać mimo wszystko konsekwentną komunikację i deklarację współpracy ze strony wszystkich zaangażowanych podmiotów. Oczywiście podejście i partykularne cele każdego z nich są inne. Dla USA jest to bez wątpienia jeden z najważniejszych (najważniejszy?) projekt wymierzony przeciwko rosnącej hegemonii Chin w regionie. Dla Australii i Japonii istotne jest podtrzymywanie zaangażowania USA w Azji Południowej, Wschodniej i Oceanii i odgrywanie roli naturalnych sojuszników. Ciekawa jest jednak postawa Indii, które deklarują chęć rozmowy i współpracy, ale bardzo ostrożnie podchodzą do potencjalnego, sformalizowanego sojuszu. Wynika to chyba z kluczowego w indyjskiej myśli politycznej i państwowej roli autonomii względem potęg państwowych. Indie – inicjując przecież w czasie „Zimnej Wojny” Ruch Państw Niezaangażowanych – dawały wielokrotnie wyraz swojego dystansu względem wszelkich prób polaryzowania światowej polityki i opierania rzeczywistości geopolitycznej na dwóch dominujących i przeciwstawnych obozach. Mimo tej dotychczasowej rezerwy może okazać się, że QUAD jest dla Indii jedynym długoterminowym rozwiązaniem, wsparciem i zabezpieczeniem, szczególnie jeśli sytuacja wewnętrzna rozwinie się dla rządu (i/lub dla obywateli Indii) w niepożądanym kierunku.
Osłabienie Indii nie jest na rękę administracji Joe Bidena, oznacza bowiem, że USA na jakiś czas utracą ważnego sojusznika w regionie. Wprawdzie nowy prezydent złagodził kurs kolizyjny wobec Chin wyznaczony przez Donalda Trumpa, Waszyngton wciąż nastawiony jest jednak raczej na rywalizację. Indie, natomiast, stanowią naturalną przeciwwagę dla Chin, jako dobrze rozwijające się mocarstwo o demokratycznym ustroju, wywodzącym się w dodatku z anglosaskiego kręgu kulturowego.
Na koniec pozostaje pytanie o rozwój konfliktu wzdłuż spornej granicy w regionie Himalajów. W ciągu ostatniego roku sytuacja uległa zaostrzeniu – w czerwcu doszło do starć żołnierzy indyjskich i chińskich, w wyniku których zginęło co najmniej 20 Indusów, w sierpniu Indie zarzucały Chinom prowokowanie napięć na granicy, we wrześniu natomiast wysunęły zarzut strzelania w powietrze przez chińskich żołnierzy. Kością niezgody jest m.in. budowa infrastruktury wzdłuż granicy, przede wszystkim nowej drogi do bazy lotniczej. Dlaczego to tak istotne? W przypadku stosunków Indie-Chiny Ladakh to bardzo widomy wskaźnik charakteru wzajemnych relacji w danym momencie, oraz jedyna w zasadzie (z wyjątkiem po części północnowschodniego pogranicza – stanu Arunaćal Pradeś) przestrzeń, gdzie nie można wykluczyć (a wręcz można się spodziewać) realnego konfliktu zbrojnego. Pytanie brzmi: czy wykorzystując obecną słabość Indii rząd w Pekinie zdecyduje się na bardziej radykalne działania w tym rejonie.
Blanka Katarzyna Dżugaj