Prezydent ostrzega przed wojną domową, Izraelczycy protestują na ulicach, a w Knesecie odbywa się pierwsze z trzech czytań ustawy reformującej system sądownictwa. A raczej deformującej, bo de facto likwidującej trójpodział władzy.
W Izraelu od ponad trzech lat trwa kryzys władzy. Od kwietnia 2019 roku żaden z rządów – mimo licznych kompromisów przy ich tworzeniu – nie zdołał utrzymać się u steru, a przedterminowe wybory parlamentarne odbyły się aż pięć razy. Po raz ostatni w listopadzie 2022 roku, w efekcie czego władzę w Izraelu przejął najbardziej religijny, najbardziej prawicowy i najbardziej nacjonalistyczny gabinet w historii kraju. Na czele rządu po raz kolejny – szósty w całej swojej karierze politycznej – stanął Benjamin Netanjahu, ale by mógł to zrobić musiał zmontować koalicję z dwoma partiami ultraortodoksyjnymi i trzema skrajnie prawicowymi. Koalicję rządzącą utworzyły ugrupowania, znane z ksenofobicznych, antykobiecych i homofobicznych poglądów. Najważniejsze z nich to Likud Benjamina Netanjahu oraz Otzma Jehudit – Żydowska Siła, której członkami są dawni działacze partii Kach – zdelegalizowanej w Izraelu, a przez wiele państw uznanej za ugrupowanie terrorystyczne. Jej lider, Itamar Ben Gwir, to jeden z najbardziej radykalnych polityków prawicy, który jako prawnik zasłynął bronieniem żydowskich radykałów w procesach o przestępstwa nienawiści. Poza tym w skład koalicji wchodzi: Religijny Syjonizm, partia Noam Awiego Maoza oraz dwa ugrupowania religijne: Szas Ariego Deri oraz Zjednoczony Judaizm Tory Icchaka Goldknopfa. Liderem Religijnego Syjonizmu jest Becalel Smotricz, znany z nienawiści do środowiska LGBTQ+ i poparcia dla ekspansji osadnictwa żydowskiego na Zachodnim Brzegu. Skrajnie homofobiczne poglądy wyznaje także Awi Moaz, z kolei Arje Deri ma na koncie wyroki za oszustwa podatkowe.

Nowy rząd spolaryzował społeczeństwo, a w dniu jego zaprzysiężenia Izraelczycy wyszli na ulice, uznając gabinet Netanjahu za poważne zagrożenie dla izraelskiej demokracji. Przeciwnicy rządu obawiali się wzmożenia represji wobec Palestyńczyków (premier zapowiadał m.in. legalizację kolejnych kolejnych osiedli) i mniejszości seksualnych, komplikacji w relacjach z państwami arabskimi, pogłębienia wewnętrznych podziałów, wprowadzenia segregacji płciowej w przestrzeni publicznej, a co za tym idzie ograniczenia praw kobiet oraz zamachu na wolność słowa. Obecnie Benjamin Netanjahu prowadzi walkę z władzą ustawodawczą, od dawna wiadomo jednak, że jego celem jest też inna władza – czwarta. Premierowi Izraela marzy się większa kontrola nad mediami, a marzenie to podziela Itamar Ben Gwir.

Ministrem sprawiedliwości w nowym rządzie został dawny poseł partii Likud Jariw Lewin. 4 stycznia 2023 roku ogłosił on plany reformy izraelskiego sądownictwa. O co chodzi w kontrowersyjnej reformie? Zacznijmy od tego, że w Izraelu nie ma konstytucji. Źródłem prawa są tzw. ustawy zasadnicze, które mimo wyższości nad pozostałymi ustawami, uchwalane są zwykłą większością głosów. Koalicja rządząca dzierży więc ogromną władzę, dla której jedyną przeciwwagę stanowi system sądownictwa. Dodatkowo, sąd najwyższy posiada prawo interpretowania ustaw zasadniczych i rozstrzygania, czy ustawy zwykłe są “konstytucyjne”, czy nie. Ma prawo odrzucania ustaw przyjętych przez parlament. W praktyce oznacza to, że Sąd Najwyższy jest jedynym ograniczeniem dla władzy politycznej większości. Benjamin Netanjahu chce to zmienić.

Nowe prawo ma przede wszystkim dać Knesetowi możliwość uchylenia każdego orzeczenia Sądu najwyższego bezwzględną większością głosów. W izraelskim parlamencie zasiada stu dwudziestu deputowanych, a Netanjahu chce, by do unieważnienia orzeczenia sądu najwyższego rządzący potrzebowaliby tylko sześćdziesięciu jeden głosów. Kneset mógłby więc ponownie uchwalić ustawę, którą Sąd Najwyższy uznał za “niekonstytucyjną”. Jak podkreśla opozycja, w praktyce oznaczałoby to, że koalicja rządząca ma władzę absolutną: może robić, co jej się żywnie podoba, nie przejmując się Sądem Najwyższym.
A to jeszcze nie wszystko, koalicja rządząca chce bowiem zwiększenia wpływu polityków – oczywiście partii będących obecnie u steru władzy – na wybór sędziów. Nie tylko w Sądzie Najwyższym – rząd chce kontrolować nominowanie sędziów na każdym szczeblu. Obecnie sędziowie wybierani są przez dziewięcioosobowa komisję, w skład której wchodzi 3 sędziów Sądu Najwyższego, 2 członków rządu, 2 członków Knesetu oraz 2 przedstawicieli stowarzyszenia prawników. W duecie parlamentarzystów jeden zazwyczaj jest przedstawicielem opozycji.

Aby kandydat do Sądu Najwyższego uzyskał nominację musi go poprzeć 7 członków komisji. Jeśli reforma Ustawy Zasadniczej o Sądownictwie przejdzie, komisja składać się będzie z jedenastu członków, a mianowicie Ministra Sprawiedliwości, który będzie pełnił funkcję Przewodniczącego Komisji, dwóch ministrów wyznaczonych przez rząd, Przewodniczącego Komisji Konstytucji, Prawa i Sprawiedliwości Knesetu, Przewodniczącego Komisji Kontroli Państwowej Knesetu, Przewodniczącego Komisji Knesetu, Prezesa Sądu Najwyższego, dwóch innych sędziów Sądu Najwyższego oraz dwóch przedstawicieli publicznych wybranych przez Ministra Sprawiedliwości, z których jeden jest prawnikiem. W rezultacie, mając siedmiu przedstawicieli w Komisji na łącznie jedenastu członków, rząd będzie miał pełną kontrolę nad powoływaniem i odwoływaniem sędziów.
Co mówi rząd? Przede wszystkim, że w efekcie obecnego stanu rzeczy, państwem rządzą prawnicy, a sędziowie wybierani są w sposób niedemokratyczny. Dlaczego? Członkowie Komisji, którzy nie są wybierani publicznie, a więc sędziowie i prawnicy, mają w niej większość. Oznacza to, że nie jest możliwe powołanie do jakiegokolwiek sądownictwa sędziego, którego nie aprobują. Jak podkreśla rząd, jest to system niedemokratyczny, wybrani przez obywateli politycy nie mają bowiem wpływu na sądownictwo. Badanie z 2019 r. dotyczące powoływania sędziów do sądów konstytucyjnych krajów OECD wykazało, że 24 z 36 badanych krajów – w tym USA, Kanada, Belgia, Szwajcaria, Holandia, Szwecja i inne – mianuje swoich sędziów w systemie, który przyznaje władzę wyłącznie wybranym urzędnikom. Selekcja izraelskich sędziów jest wyjątkowa w porównaniu z innymi demokratycznymi krajami – opiera się prawie wyłącznie na Sądzie Najwyższym. W Izraelu mianują swoich sędziów trybunału konstytucyjnego, nie dając wybranym urzędnikom możliwości mianowania sędziów niższego szczebla.

Idźmy jednak dalej. Jak podkreślają zwolennicy reformy parlament powinien mieć możliwość odrzucania ostatecznej decyzji Sądu Najwyższego. Ma to sens, problem w tym, że rząd chce, by decydowała o tym liczba posłów jaką zazwyczaj posiada każda koalicja rządząca w Izraelu. Trudno się więc dziwić, że przeciwko planowanej reformie od kilku tygodni protestują tysiące Izraelczyków. Co sobotę wieczorem tylko na ulicach Tel Awiwu demonstruje kilkadziesiąt tysięcy osób.
Protesty uliczne to dla Izraelczyków oczywista forma wyrażania niezadowolenia wobec poczynań władzy. Nie dziwi więc to, że wyszli na ulice w obronie sądownictwa – zaskakuje natomiast rozmiar i czas trwania tegorocznych demonstracji. Gniew społeczeństwa utrzymuje się już od kilku tygodni i nic nie wskazuje, by wkrótce miał wygasnąć. Tym, co wyróżnia obecne protesty od dziesiątków poprzednich jest także szeroki wachlarz grup społecznych, które w nich uczestniczą: od prawników począwszy, przez przedstawicieli izraelskich sił bezpieczeństwa, do pracowników sektora nowych technologii. 24 stycznia godzinny strajk ogłosiły setki pracowników zajmujących się zaawansowanymi technologiami. Demonstranci na pół godziny zablokowali główną ulicę Tel Awiwu domagając się od rządu wycofania z pomysłu reformy sądownictwa. Ich zdaniem planowane przez koalicję rządzącą zmiany w sądownictwie odstraszą inwestorów i spowolnią branżę będącą siłą napędową wzrostu gospodarczego Izraela. Podkreślają, że niezależny system prawny ma kluczowe znaczenie dla ochrony jej głównego dobra – własności intelektualnej. Stawka faktycznie jest wysoka – od 2015 roku izraelskie firmy high-tech zebrały około 77 miliardów dolarów, głównie od inwestorów zagranicznych. Z tego 51 miliardów dolarów pochodziło między 2020 a 2022 rokiem, z rekordowym rokiem 26 miliardów dolarów w 2021 roku.

Fot. By Oren Rozen – Own work, CC BY-SA 4.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=128006439
Branża zaawansowanych technologii odpowiada w Izraelu za 15 proc. ogólnej produkcji gospodarczej kraju, 10 proc. zatrudnienia, ponad połowę eksportu i jedną czwartą dochodów podatkowych. Tymczasem już teraz część zagranicznych firm wycofuje swój kapitał z Izraela. Co istotne, w Izraelu sektor zaawansowanych technologii zazwyczaj trzymał się z dala od drażliwych debat politycznych. Tym razem jednak propozycje reform wywołały wśród wielu jego pracowników wyczuwalny niepokój. Premier Benjamin Netanjahu oburzenie tego sektora gospodarki określa mianem tsunami kłamstw dotyczących tak zwanego załamania gospodarczego. Ale nie tylko branża zaawansowanych technologii wyraża niepokój z powodu planowanej reformy sądownictwa. W styczniu grupa ponad dwustu siedemdziesięciu ekspertów biznesowych i ekonomicznych, w tym byłych urzędników banku centralnego i doradców Netanjahu, wystosowała do premiera list otwarty, w którym reformę nazwała zagrożeniem dla gospodarki Izraela.
Czego jeszcze boją się Izraelczycy? Przede wszystkim tego, że celem reformy sądownictwa jest w rzeczywistości uchronienie Benjamina Netanjahu przed więzieniem. Przeciwko Benjaminowi Netanjahu wciąż toczą się trzy sprawy o korupcję, w których wyroki skazujące są bardzo prawdopodobne. Wielu przeciwników reformy twierdzi ponadto, że sprzyjałaby ona korupcji, cofnęłaby prawa mniejszości i pozbawiłaby izraelskie sądy wiarygodności, która pomaga odpierać oskarżenia o zbrodnie wojenne za granicą. Jest jeszcze jedna kwestia, związana z terenami okupowanymi. Obecny rząd nie ukrywa, że zamierza de facto całkowicie zaanektować Zachodni Brzeg. Sąd Najwyższy prawdopodobnie albo uchyliłby tę decyzję, albo powiedział, że Palestyńczykom mieszkającym na tym obszarze należy zapewnić równe prawa. Reforma forsowana przez Netanjahu dałaby koalicji rządzącej możliwość unieważnienia tego weta. W ruchu protestacyjnym toczyła się debata na temat tego, czy protesty powinny być powiązane z izraelską okupacją Zachodniego Brzegu. Niestety, pomysł upadł, wprowadzenie tych haseł mogłoby bowiem zniechęcić znaczną część demonstrantów.

Fot. By Oren Rozen – Own work, CC BY-SA 4.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=128224120
Napięcia między rządem a Sądem Najwyższym dodatkowo podsyciła decyzja tego drugiego nakazująca premierowi zdymisjonowanie ministra Arje Deri. W 1999 roku lider partii Szas został skazany na trzy lata pozbawienia wolności za przyjmowanie łapówek. W zeszłym roku natomiast usłyszał wyrok skazujący za oszustwa podatkowe – co więcej, przyznał się do zarzutów, dzięki czemu uniknął więzienia. W rządzie Benjamina Netanjahu sprawował funkcję…ministra finansów. Sprawował, Benjamin Netanjahu z – jak to określił – ciężkim sercem zdymisjonował go bowiem. Deri zachował jednak tytuł wicepremiera, a szef rządu zapowiedział, że znajdzie legalny sposób przywrócenia sojusznika na poprzednie stanowisko po decyzji sądu, która ignoruje w wolę ludu.
Tymczasem Izraelczycy nie przestają protestować. Wyszli na ulice nawet po tym, jak palestyński zamachowiec zastrzelił siedmiu Izraelczyków na obrzeżach Jerozolimy. W minionym tygodniu dziesiątki tysięcy Izraelczyków demonstrowało przed Knesetem, gdzie trwały obrady Komisji Konstytucji, Prawa i Sprawiedliwości. Emocje sięgają zenitu także w Knesecie. Podczas obrad Komisji Konstytucyjnej, która ostatecznie przegłosowała wysłanie pierwszego rozdziału reformy do pierwszego czytania, co najmniej trzech posłów opozycyjnych posłów zostało siłą wyrzuconych z sali. W poniedziałek pod siedzibą Knesetu demonstrowali Izraelczycy, którzy w tym celu zjechali do Jerozolimy z całego kraju – w parlamencie odbywało się w tym czasie pierwsze z trzech czytań projektu ustawy.
W tym momencie warto przypomnieć, że Izrael ma też prezydenta. Wprawdzie jest to funkcja raczej reprezentacyjna, ale ciesząca się zaufaniem społecznym. Prezydent to człowiek, który ma jednoczyć często skłócone społeczeństwo, a Icchak Herzog obecnie próbuje się z tego zadania wywiązać. W połowie lutego w przemówieniu telewizyjnym wygłoszonym w czasie największej oglądalności, prezydent zaapelował do koalicji rządzącej o wstrzymanie się z początkowymi krokami legislacyjnymi w zakresie reformy sądownictwa. Przedstawił też kompromisowy plan, który miałby oszczędzić Izraelowi tego, co określił jako upadek konstytucji i możliwą przemoc. Prezydent proponuje m.in., żeby zwiększyć liczbę posłów, wymaganą do odrzucenia weta Sądu Najwyższego, dzięki czemu koalicja rządząca nie mogłaby tej decyzji zdominować. Icchak Herzog wyraził też obawę, że obecne protesty, w razie braku odpowiedniej reakcji ze strony rządu, mogą przerodzić się w zamieszki, a nawet wojnę domową.
Dlaczego Izraelczycy protestują? Bo się boją. Nie tylko publicyści, ale i uczestnicy demonstracji mówią wprost: nie chcemy, by Izrael poszedł w ślady Turcji, Węgier oraz…Polski.
Blanka Katarzyna Dżugaj