Każda z osób mieszkających w Delhi wypala dziennie około 40 papierosów. Absurd? Tylko częściowo. Porównując ilość toksyn wdychanych w delhijskim powietrzu z ilością substancji szkodliwych zawartych w papierosach próbuje się zwrócić uwagę na ogrom problemu, jakim jest smog.
Indyjskie i światowe media informowały kilka dni temu, że poziom zanieczyszczenia powietrza w stolicy Indii osiągnął najwyższy poziom w historii pomiarów. Z aptek zniknęły leki na choroby górnych dróg oddechowych i astmę, jednocześnie szpitale zapełniły się osobami, które skarżyły się na problemy z oddychaniem. Zamknięto szkoły. Ograniczono ruch pojazdów. Zalecono, by pozostać w domach. To wszystko w ramach zarządzonego przez władze czwartego stopnia reagowania w systemie działań przeciwko zanieczyszczeniom powietrza.

Smog i zanieczyszczenie powietrza w okresie jesienno-zimowym w Delhi i północnych Indiach to nie nowy problem. Uważa się, że z tego powodu mieszkańcy Delhi mogą żyć statystycznie o siedem lat krócej od mieszkańców innych części kraju. Smog pojawia się w Delhi co roku. Problem ten wynika w dużej mierze z położenia geograficznego i klimatu. Delhi otoczone jest częściowo przez wzgórza Arawali, które zatrzymują powietrze i sprawiają, że w okresie zimowym brak jest wiatru, a wilgoć i zanieczyszczenia zostają blisko powierzchni ziemi w formie znanej od wieków delhijskiej mgły, a obecnie mgły-smogu. Jednocześnie jest to czas szkodliwych prac polowych, dzikiego i niekontrolowanego palenia śmieci i ogrzewania domów, a prace w zakładach przemysłowych przecież na czas zimy nie są wstrzymywane.
By przeciwdziałać efektom smogu władze Delhi opracowały specjalny czterostopniowy system wprowadzania środków nadzwyczajnych koordynowany przez Komisję ds. Zarządzania Jakością Powietrza. W zeszłym tygodniu wprowadzono czwarty, najwyższy stopień, gdy zanieczyszczenie przekroczyło 450 punktów AQI. W ramach tego stopnia ograniczono teoretycznie do połowy ruch pojazdów, zajęcia szkolne odbywają się online, a biura i zakłady pracy mają działać w oparciu o połowę pracowników dziennie. Wstrzymano prace budowlane i zwiększono nadzór nad zakładami przemysłowymi. Czy to coś da? Zapewne nie. Przypuszczalnie nieco zmniejszy wskaźnik zanieczyszczenia – w najlepszym przypadku zamiast o „tragicznym” mówić będzie można o „bardzo złym” stanie powietrza w Delhi. Jednocześnie trwa bezustanna debata nad przyczynami problemu i możliwymi długofalowymi działaniami, by uzdrowić – i to dosłownie – sytuację.

Istotne miejsce wśród źródeł zanieczyszczenia powietrza w Delhi zajmować mają zdaniem wielu huczne obchody święta Diwali. Rzeczywiście, w czasie tego jesiennego świętą zużywanie niewyobrażalne ilości fajerwerków, petard i wątpliwej jakości świec – każdorazowo po święcie tym odnotowuje się znaczący wzrost zanieczyszczenia powietrza. Skupianie się jednak na Diwali wydaje się znacznym uproszczeniem. Bez wątpienia petardy i fajerwerki generują hałas i zanieczyszczenie oraz stanowią smutne preludium do corocznego sezonu smogowego w północnych Indiach, nie można jednak obarczać ich winą za trwające kilka miesięcy problemy z powietrzem na tak ekstremalną skalę.
Najczęściej w mediach – również polskich – jak i w wypowiedziach indyjskich polityków podkreśla się znaczenie procederu wypalania traw i palenia resztek ze zbiorów przez rolników z pobliskich Delhi stanów Harjana i Pendżab. Rzeczywiście, rolnicy wypalają ścierniska po zbiorach, by przygotować je pod kolejne zasiewy. Teoretycznie jest to nielegalne, ale powszechne na tyle, że dane satelitarne wskazują na niemal 1,5 tys. takich zdarzeń w północnych Indiach dziennie. Niektóre analizy podają, że w wyniku wypalania ściernisk powstaje nawet do 40 proc. zanieczyszczenia powietrza w Delhi. Przynajmniej w czasie, gdy praktyka ta jest najpowszechniejsza. Nie bez znaczenia są również zanieczyszczenia spowodowane pracami budowlanymi na wielką skalę, przemysłem ciężkim itp. Najczęściej jednak właśnie rolnicy stają się w oczach polityków i opinii publicznej głównymi winowajcami.

Prawda zdaje się jednak znacznie bardziej skomplikowana. Nowsze badania wykazują, że wypalanie pól – nawet jeśli odpowiedzialne za kilkanaście czy kilkadziesiąt procent zanieczyszczenia – nie jest najważniejszą przyczyną katastrofy smogowej w stolicy Indii. W skali całego roku wypalane ścierniska to źródło mniej niż 3 proc. emisji cząstek stałych do powietrza. Prawdziwym winowajcą numer jeden jest delhijski ruch uliczny i ilość pojazdów, które codziennie poruszają się po mieście. Dodatkowo oczywiście kluczowa jest też jakość i charakter paliwa, którym są pojazdy te napędzane. Według badań z 2018 roku to właśnie ruch uliczny stanowi źródło od 1/3 do nawet 2/3 całości zanieczyszczeń powietrza w New Delhi. Trudno się temu dziwić ponieważ w ciągu ostatnich 30 lat ilość zarejestrowanych pojazdów w Delhi wzrosła ponad pięciokrotnie wynosząc obecnie około 12 mln. pojazdów! Eksperci podkreślają, że właśnie na tym problemie skupić należałoby się w pierwszej kolejności. Oczywiście, problem zanieczyszczenia w okresie Diwali oraz w wyniku prac rolniczych warte są działań, ale Delhi powinno w pierwszej kolejności rozprawić się ze swoim problemem wewnętrznym – nadmiarem pojazdów i wyzwaniami dla transportu publicznego. Rzecz w tym, że zmniejszenie liczby pojazdów to jedno – oprócz tego musi jednak powstać alternatywa w postaci wydajnego i wydolnego transportu publicznego. Delhijskie władze winny też zwrócić uwagę na system ogrzewania i utylizacji odpadów w mieście. Nie bez znaczenia dla zimowego powietrza w stolicy są przecież również spalane na podwórkach czy wręcz na ulicach śmieci. Doraźne ograniczenia w ruchu pojazdów w czasie największego natężenia smogu nie są rozwiązaniem. Problem smogu nie zniknie, jeśli nie weźmie się pod uwagę sytuacji panującej przez cały rok.

Dlaczego pomimo tego, że problem powraca z absurdalnie oczywistą regularnością co roku nie udało się do tej pory indyjskim władzom problemu tego rozwiązać lub chociaż efektywnie poprawić sytuacji? Krytycy rządzących przywołują liczne przykłady miejsc, gdzie sytuacja – niegdyś tragiczna prawie tak bardzo, jak w Delhi – została okiełznana lub przynajmniej znacznie poprawiona. Koronnym przykładem jest Pekin, w którym zanieczyszczenie powietrza było tak wysokie, że zaczęto mówić o apokalipsie smogowej. Przeludnienie, zależność od paliw kopalnych, industrializacja i niekontrolowany rozwój przemysłu ciężkiego sprawiały, że miasto stało się synonimem zanieczyszczenia środowiska, w tym powietrza. W 22-milionowym mieście ludzie masowo uciekali z miasta, by pracować, gdziekolwiek bądź, byle w miejscu z czystszym powietrzem. Miało to realny wpływ na ekonomiczną sytuację w Pekinie. Podobnie, jak przewlekła niezdolność do pracy tysięcy mieszkańców, którzy cierpieli na problemy z układem oddechowym. Chińskie władze jednak zdecydowały się problem rozwiązać w sposób jednoznaczny i kategoryczny. Na początku drugiej dekady XXI wieku zdecydowano się zainwestować miliardy dolarów w program ochrony powietrza na terenie stolicy. Wprowadzono liczne regulacje związane przede wszystkim z transportem i ruchem pojazdów w obrębie miasta, ograniczono tym samym realnie liczbę pojazdów poruszających się jednocześnie na drogach. Nadzór środowiska otrzymał nowe uprawnienia i zaczęto oczekiwać od niego skuteczniejszych działań. Rozpoczęto też proces, może nie tyle odchodzenia, co bardziej świadomego i ograniczonego opierania energetyki na paliwach kopalnych, przede wszystkim węgla. Od tego czasu w Indiach powracają pytania o to, dlaczego w stolicy i innych miastach kraju nie udaje się przeprowadzić podobnych działań? Nie zaryzykujemy jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie, ponieważ wiązałaby się ona z potrzebą długiej i poważnej analizy skuteczności indyjskiej administracji w ogóle oraz krytycznym namysłem na temat społecznej odpowiedzialności elit politycznych i ich związków z przemysłowymi magnatami, a także – last but not least – z problemem niskiej świadomości społecznej i braku edukacji w zakresie ochrony środowiska wśród indyjskiej populacji. Jedno jest pewne – każda z kolejnych administracji centralnych boi się wprowadzenia regulacji na tak wielką skalę, na jaką zdecydowały się Chiny. Fakt, że w Chińskiej Republice Ludowej implementacja centralnych zaleceń z pewnością jest skuteczniejsza niż w Indiach. Niestety, zdaje się, że mimo doraźnych interwencji indyjscy decydenci hołdują destrukcyjnej filozofii „jakoś to będzie…”.

Próbując podsumować sytuację i odpowiedzieć na pytania: „Co dalej?” oraz „Czy będzie lepiej?” musimy pochylić głowę i chyba milczeć. Nie jesteśmy – podobnie jak indyjscy eksperci i komentatorzy – optymistami. Wzrost indyjskiej populacji i migracja do miast sprawiają, że rośnie zapotrzebowanie na żywność, tani transport, mieszkania i energię. Oczywiście, chodzi o jakąkolwiek żywność, jakikolwiek transport i jakąkolwiek energię. Społeczeństwo indyjskie nie może sobie pozwolić – a przede wszystkim nie ma świadomości, że powinno sobie pozwolić – na luksus świadomego wyboru zielonej energii, odnawialnych jej źródeł i zrównoważonego rozwoju. Doprowadza to do błędnego koła, które generuje lub wzmacnia problemy środowiskowe w Indiach. Nie tylko zimowy smog, ale również fale niewyobrażalnych upałów, pożary lasów, wysychanie dotychczas żyznych obszarów uprawnych. Bierność polityków jest w tej kwestii przerażająca, a możliwość społecznego nacisku zadziwiająco mała i nieefektywna. Rozwiązanie jest jednocześnie zaskakująco oczywiste i niezmiernie skomplikowane: zrównoważona gospodarka energetyczna i przejście na odnawialne źródła energii. Czy Indie są na to gotowe? Mieszkańcy tego kraju – od rolników, przez wszystkich świętujących hucznie rok w rok Diwali, aż po polityków szczebla lokalnego i centralnego – będą musieli odpowiedzieć sobie na to pytanie jeszcze tej zimy, jeśli tylko chcą doczekać przynajmniej kilkunastu kolejnych.
Krzysztof Gutowski
