Yabusame Shinji to święto, mające zapewnić urodzaj na polach i zdrowie dla mieszkańców Kraju Kwitnącej Wiśni. A jednocześnie popis umiejętności tradycyjnych konnych łuczników japońskich.
Japończycy kochają wszelkiego rodzaju festiwale, których korzeni szukać należy w kulturze ludowej i najbardziej pierwotnej formie shinto. Ja miłość tę podzielam, oczywistą oczywistością była więc moja obecność na Yabusame Shinji – festiwalu odbywającym się co roku w świątyni Tsurugaoka Hachimangu w Kamakurze. Hachiman, któremu przybytek ten jest poświęcony, to shintoistyczny bóg wojny, a zarazem opiekun Japonii i jej mieszkańców. Uważany jest również za patrona rodu shogunów Minamoto. Konne łucznictwo znane było w Japonii od IV wieku, pierwsza szkoła tej sztuki walki, Takeda, powstała natomiast w IX wieku, gdy konne łucznictwo zyskiwało znaczenie jako element shintoistycznego rytuału, którego celem było zabawienie bóstw spoglądających na Kraj Kwitnącej Wiśni z niebiańskich wyżyn. Założyciel szkoły Takeda, Minamoto no Yoshiari, na polecenie cesarza Uda, sformułował wówczas zasady turniejów yabusame, które w niemal niezmienionej formie obowiązują do dziś. Szczególną popularność konne łucznictwo zyskało jednak dopiero w wieku XII za panowania shoguna Minamoto no Yoritomo. Założyciel shogunatu w Kamakurze dostrzegał wagę yabusame jako elementu walki zbrojnej, rozrywki i części treningu samurajów, oraz rytuału religijnego. W 1187 roku Minamoto no Yoritomo ustanowił pierwszy turniej yabusame w świątyni Tsurugaoka Hachimangu w Kamakurze, który odbywa się do dziś, według zasad szkoły Takeda.



Zgodnie z tymi zasadami, w ceremonii uczestniczą: i-te – łucznicy, z których najważniejszy to bu-gyo; taiko – sędziowie siedzący przy każdej tarczy, którzy sygnalizują trafienie poprzez podniesienie wachlarza i okrzyk tekichū; ogi-gata – dwaj sędziowie stojący na początku i końcu toru, dający sygnał do startu za pomocą wachlarza; sho-yakun – pozostali członkowie ekipy turniejowej.
Yabusame Shinji rozpoczyna się od shutsu-jin, czyli ceremonii otwarcia – wszyscy uczestniczący w turnieju łucznicy, ubrani w tradycyjne zbroje samurajów, gromadzą się na dziedzińcu przed świątynią Hachimangu. Tam poddawani są rytuałowi oczyszczania, przeprowadzanemu przez lokalnych kapłanów. Po tym obrzędzie następuje ofiarowanie strzały Hachimanowi i modlitwa o powodzenie w rywalizacji.

Kolejny etap to tencho-chikyu, czyli modlitwa o pokój, dobre zbiory i zdrowie dla mieszkańców Japonii. Ta część ceremonii należy wyłącznie do bu-gyo. Po raz pierwszy w turnieju dosiada on konia, a następnie obraca się z nim pięciokrotnie: trzy razy w lewo, a następnie dwa razy w prawo. W dalszej kolejności napina cięciwę łuku do maksimum, i celuje strzałą najpierw w niebo, potem w kierunku ziemi, cały czas utrzymując napięcie cięciwy.



Dopiero teraz można zacząć turniej. W procesji, prowadzonej przez kapłanów, łucznicy wchodzą na tor, po którym za chwilę będą poruszać się konno. Wysypany piaskiem tor do yabusame ma długość ok. 200 m i szerokość ok. 2 m. Odległość od toru do celu wynosi 5 m, a cel umiejscowiony jest na wysokości 2 m. Przed rozpoczęciem zawodów, kapłan rytualnie oczyszcza tor.











Właściwa ceremonia złożona jest z dwóch etapów. Pierwszy, dedykowany jest wyłącznie celom rytualnym: łucznicy muszą trafić do umieszczonych po lewej stronie toru shiki no mato – trójkolorowych drewnianych tarcz w kształcie kwadratu o boku ok. 50 cm. Drugi etap, to już wyłącznie zawody, mające wyłonić najlepszego łucznika. Celem jest znacznie mniejsza tarcza, bo mająca bok długości zaledwie 9-centymetrów, nazywana kisoi no mato. Po rozstrzygnięciu rywalizacji bu-gyo uderza w wielki bęben oznajmiając zakończenie ceremonii. Łucznicy udają się do świątyni, gdzie wypijają o-miki – czarkę poświęconej bogom sake.








Jeśli coś jest warte ponad godzinnego stania w ulewnym deszczu, to z pewnością Yabusame Shinji w Kamakurze. Nie da się ukryć, że pogoda wystawiła moją miłość to ludowości i folkowych festiwali na dużą próbę. W Kamakurze powitał mnie ulewny deszcz. Godzinę później ulewa ustąpiła miejsca wichurze, a następnie palącemu słońcu. W ciągu czterech godzin zostałam totalnie zmoczona, przewiana, i uprażona. Serio, obawiałam się, że to efekt trzęsienia ziemi z poprzedniego dnia i czeka nas jeszcze tsunami. Ale było warto. Nie trzeba być bowiem fanem sztuk walki, żeby docenić fantastyczne umiejętności łuczników, którzy trafiają do celu w pełnym pędzie ich wierzchowców.
Blanka Katarzyna Dżugaj
