Szok, niedowierzanie i… człowiek po drugiej stronie obiektywu. Gdy wybieramy się z aparatem, jako przewodnikiem na drugi koniec świata na nasz świat i samych siebie spojrzeć możemy inaczej. O filozofii i etyce podróżniczej fotografii, ale też praktycznych i osobistych doświadczeniach z nią związanych opowiada Magdalena Szczoczarz, fotografka i organizatorka fotowyprawy do Indii.
Kulturazja: Pytanie może banalne, ale myślę, że jednak zadawane: po co fotografowi wyjazdy? Odpowiedzi zdają się oczywiste, ale czym są dla Pani wyjazdy fotograficzne?
Magdalena Szczoczarz: Na pewno poszerzają moje postrzeganie świata. To jest coś, czego może nie to, że nie jestem w stanie dostać tu, na miejscu, ale jest mi dużo łatwiej w momencie, gdy się gdzieś wybiorę. Nawet niekoniecznie jako fotograf. Dowiaduję się dużo o sobie i o świecie, w jakiś tam sposób świat do mnie przenika, bo też fotografia jest patrzeniem na świat, ale przede wszystkim jest patrzeniem w nasze własne wnętrze. Jest odbiciem tego, co czujemy, co myślimy, co wiemy o świecie. I myślę, że to bardzo współgra ze mną. Takie uczenie się o świecie, dowiadywanie się, obserwowanie, patrzenie na swoje wnętrze, na świat nowymi oczami, przełamywaniem pewnych barier, granic, pokonywanie stereotypów, często też niewygód.

To wszystko ma wpływ na patrzenie nie tylko stricte fotograficzne, ale przenosi na wiele innych dziedzin. Aparat dla mnie jest przewodnikiem – inaczej się zachowuję, gdy mam go przy sobie. To mały, stary aparat na 36 klatek – on mnie prowadzi. To tak, jakbym nigdy nie szła sama – gdybym szła sama, wybierałabym zupełnie inne ścieżki. Natomiast gdy idę z aparatem interesują mnie inne rzeczy. I to nie musi być bardzo daleka wyprawa – ja czasami lubię pojechać inną drogą na przykład do pracy albo odwiedzić kogoś. Jadę inną drogą, żeby po prostu coś zobaczyć, coś co będzie miało wpływ na to, jak ja odbieram rzeczywistość.
I miejsca takie są przestrzenią do nauki. Czym różni się szkolenie realizowane w Polsce od takiego w Azji? Poza oczywistym – innymi obrazami.
Można spotkać się ze sobą w zupelnie innej wersji. Inaczej odebrać rzeczywistość – gdy jesteśmy u siebie, w bezpiecznym miejscu, gdzieś skąd można szybko wrócić do domu postrzegamy świat inaczej. Wyjeżdżąjąc mamy możliwość zmienić spojrzenie, ale też pokonać lęki. Samemu jest trudno wyruszyć w taką podróż. W człowieku jest iskra przygody i czasami chciałoby się po prostu spakować plecak i gdzieś wyruszyć, ale niełatwo się przełamać. U mnie było podobnie, ale w pewnym momencie po prostu się przekonałam. Sama siebie przekonałam, żeby spróbować. I odkryłam zupełnie inny świat. Blokada w pewnym momencie puszcza i potem to już nie jest takie straszne. Poznaje się ludzi, wchodzi się z nimi w interakcje, dyskusje, albo nawet możemy zaobserwować sytuację, która w Polsce nie miałaby szans zaistnieć. Myślę, że ma to wielki wpływ na postrzeganie świata, na wrażliwość fotograficzną.

Organizuje Pani wyjazdy fotograficzne do Indii. Dlaczego akurat ten kraj?
Indie to kraj bardzo zróżnicowany, a to pozwala na szerszy odbiór, szersze patrzenie na świat, z różnych perspektyw. Ludzie są otwarci. To jest dla mnie piękny aspekt, bo często sami też zadają pytania, niekiedy naprawdę nietuzinkowe – my sobie takich pytań nie zadajemy tu w Polsce i myślę, że to uruchamia w człowieku pokłady wrażliwości, otwiera nas. To natomiast ma wpływ na to, jak potem postrzegamy drugiego człowieka, jak robimy mu zdjęcie, z jakim szacunkiem do niego podchodzimy, jaką mamy intencję.
W Indiach dużo się dzieje, jest duża dynamika zdarzeń. Oczywiście, łatwo można poczuć się przebodźcowanym, to prawda. Ale też można wybrać drugą opcję, którą polecam: po prostu usiąść i poobserwować. I tyle. I to jest piękne. Nawet czasem nie trzeba robić zdjęcia, żeby się nie spieszyć, nie robić nic na siłę, ale po prostu poobserwować i pomyśleć sobie, jakie historie dzieją się przed moimi oczami, co ja tu właśnie widzę. I można interpretować na milion sposobów jedną sytuację. Warto dać sobie tę szansę, zamiast powiedzieć: nie ja tam nie idę, bo to jest przerażające.

A Indie potrafią przerazić.
To prawda, tak.
Może Pani w takim razie opowiedzieć wiecej o swoim pierwszym wyjeździe do tego kraju i swoich wrażeniach?
Mój pierwszy wyjazd do Indii był bardzo trudny. Miałam mocną konfrontację z samą sobą – wiele rzeczy mi się nie podobało, bo nie były takie, jak sobie wyobrażałam.
To jest bardzo częsta reakcja.
Tak, ja w ogóle nie mogłam sobie z tym poradzić. Jaka ja byłam zła wiele razy, jaka ja byłam wkurzona. Płakałam. Do tego jeszcze było gorąco, co nagle zaczęło mi przeszkadzać, było brudno. Ale nie miałam wyjścia, musiałam tam być. Zaczęłam się więc zastanawiać, co ja robię w ogóle, dlaczego ja to robię, Przecież ja tam nie mam szansy w ogóle z nikim wygrać. Zaczęłam małymi kroczkami, to ludzie mnie otwierali. Pamiętam zwłaszcza taką sytuację: jechaliśmy w bardzo zatłoczonym pociągu, była noc, żadnej szansy, by się wyspać, bo cały czas siedziałam na podłodze między siedzeniami. I nagle jakaś kobieta powiedziała: połóż mi głowe na kolanach i śpij, a za dwie godziny się zmienimy, ja położę głowę na twoich kolanach i tak będziemy się wspierać. Pamiętam, że już nie miałam wyjścia, bo to była naprawdę wymagająca podróż, głowa mi leciała, ale miałam się na już kim oprzeć. I to było piękne, naprawdę. Pomyślałam, że nigdy tego nie zapomnę, to było przepiękne. I tak jak mówiłam: wszystko zaczęło się we mnie otwierać. Zaczęłam się z mojego europejskiego myślenia, że tak powiem, otwierać. Wróciłam ogromnie wdzięczna, dziękowałam bardzo tym ludziom za to, jak pięknie mnie potraktowali. To było niesamowite. A przecież początek był straszny.

Przepraszam za takie kolokwialne słowo, ale to jest absolutnie standardowa reakcja, którą przeżywamy nawet my, orientaliści. Ja doświadczyłam jej akurat nie w Indiach, a w Syrii, ale mój przyjaciel, z którym pierwszy raz pojechałam do Indii, indolog, przeżywał dokładnie to samo, co Pani. Jest to więc absolutnie standardowa reakcja. Ale w takim razie powiedzmy o Pani najwspanialszym albo po prostu najciekawszym doświadczeniu fotograficznym w Indiach. Jakie wspomnienie by Pani za takie uznała? Bo na pewno takie jest.
Aż mi ciarki przeszły po całym ciele, bo tych chwil było naprawdę wiele. Ci ludzie są piękni, piekni w swojej prostocie – za każdym razem, kiedy poprosiłam o coś, dostawałam dużo więcej. Pamiętam dwie sytuacje. Pierwsza miała miejsce w Waranasi. Byłam bardzo zmęczona, chciałam iść do hotelu i się położyć, rozpłynąć się w powietrzu. I w tym momencie z drzwi, które były po mojej lewej stronie, może ze dwa metry ode mnie, wyszedł pies w piżamie. Spojrzał na mnie, prosto w moje oczy, a ja podniosłam aparat i zrobiłam mu zdjęcie. I to jest moje ulubione zdjęcie. Naprawdę! To jest kwintesencja. Indii: w momencie, gdy ma się już dość wszystkiego, dzieje się coś, co wywraca wszystko do góry nogami.

A drugie wspomnienie?
Wtedy nie zrobiłam zdjęcia. W tamtej chwili nie mogłam nawet myśleć o fotografii. Jechaliśmy z moim mężem autobusem, łącznie mogło w nim być z dziesięć osób. Mąż powiedział do mnie: szukaj tygrysa. Szukałam, zawsze szukam, ale wtedy powiedziałam: nie będzie żadnego tygrysa. I nagle patrzę na Pawła, a on mi pokazuje palcem w okno. Patrzę, a tam stoi wielki tygrys. Nigdy tego nie zapomnę. Krzyknęłam nawet do kierowcy, że tygrys, on się zatrzymał. Wszyscy podbiegli do okna, bo tygrys zaczął obchodzić autobus, chciał przejść przez drogę na drugą stronę. A po drugiej stronie jechało na skuterku dwóch mężczyzn. Zatrzymali się, a tygrys niesamowicie majestatycznym krokiem przeszedł obok nich przez drogę i zniknął po drugiej stronie. Nie mam pojęcia co oni czuli w tym momencie, ale ja byłam przerażona. To wszystko mogło trwać ze trzy minuty. Nie wyjęłam wtedy aparatu, zdjęcie jest w mojej pamięci. Nigdy tego nie zapomnę.
Niesamowite. Teraz mnie ciarki przeszły! Ale to się bardzo łączy z pytaniem, które jest dla mnie bardzo ważne, bo Indie często są pokazywane zwłaszcza przez osoby, które nie mają backgroundu naukowego, jak pocztówki. I teraz pytanie jak tego uniknąć?
Nie mam potrzeby fotografowania w ten sposób: wygładzania rzeczywistości i robienia jej cukierkową. Wiem jednak, że faktycznie są takie tendencje. Żeby tego uniknąć trzeba się dobrze przygotować np. słuchając fachowych podcastów, które dają świadomość odnośnie pewnych kwestii, otwierają oczy. Ja dużo ich słuchałam. Gdy jesteśmy już na miejscu, możemy na przykład porozmawiać z ludźmi stamtąd – po drugiej stronie aparatu zawsze jest przecież człowiek.

Właśnie, człowiek. Będąc w tzw. “egzotycznych” miejscach często fotografujemy ludzi. Często tych najbiedniejszych, żyjących na ulicy. Jak daleko można ingerować w prywatność człowieka, aby nie odrzeć go z godności?
Myślę, że musimy się zastanowić nad naszą intencją. Jakie mamy intencje? Jakie temu towarzyszą uczucia? Trzeba się troszeczkę zagłębić w te uczucia. Przecież nie chodzi o to, że człowiek na zdjęciu ma wyglądać biednie – często ci ubodzy ludzie robią fantastyczne rzeczy. Mają stragan na ulicy, albo cechuje ich fizyczne piękno np. piękne oczy. Gdy chcemy kogoś sfotografować, odbywamy z nim cichą, niepisaną rozmowę, ale poza słowami. Proponuję więc połączyć się z naszymi odczuciami – tam będzie tylko szczera, normalna, zwykła dobroć, która sprawia, że nie chce się fotografowanej osobie zrobić krzywdy. Bo to jest pewien rodzaj intymności. I ona jest przepiękna. Jeśli ta intymność pojawi się między człowiekiem, który jest przed fotografem a osobą, która fotografuje, to to się czuje.
Czego lub kogo Pani by nie sofotografowała?
Nie interesują mnie zdjęcia bez przesłania. Oczywiście, nie mówię, że mamy od razu robić wielką sztukę, mam na myśli zdjęcia w stylu tabloidowej gazety. Nie lubię taniego poklasku i myślę, że to też jest wyczuwalne. Szukam piękna i poezji. Pomiędzy ruchami, poomiędzy słowami, w spojrzeniu.

Porozmawiajmy więc o etyce w fotografii. Powiedziała Pani, że można zapytać osobę, którą chcemy sfotografować o zgodę. A co z gratyfikacją pieniężną? Często korci nas, by np. dziecku na ulicy dać pieniądze, co jest o tyle niebezpieczne, że w sekundę pojawi się kilkoro innych dzieci domagających się tego samego.
Są bardzo różne sytuacje, nie można tu dać jednej, prostej odpowiedzi. W pewnym momencie mocno zainteresowałam się indyjskimi nomadami – fascynowało mnie piękno, jakie mieli w sobie. Oni żyją niejako poza systemem. Chciałam więc trafić do społeczności Kalbelia. Pojechałam do miasta Puszkar, gdzie znalazłam pewną kobietę, choć należałoby powiedzieć, że to ona znalazła mnie – trwało wówczas święto i nad jezioro modlić się przyjechało bardzo dużo ludzi. Nagle podeszła do mnie kobieta i powiedziała: cześć, mam na imię Gita i chciałabym ci zrobić hennę. Odmówiłam i dopiero, gdy kobieta odeszła zdałam sobie sprawę kim była. Dogoniłam ją i powiedziałam: Gita, ty jesteś Kalbelia. Potwierdziła, a ja zapytałam, czy mogę iść do niej do domu, sfotografować i ją i jej dom. Powiedziała: kup mi ćapati, ryż, olej i możemy iść. Zrobiłam jej zakupy i faktycznie poszłyśmy na pustynię, do jej namiotu. I te zakupy były formą zapłaty za zdjęcie, ale zostałam potraktowana z niezwykłą gościnnością. Kobiety przebrały się w stroje do tańca, chciały pieniądze za wykonanie tańca, ja nie miałam nic przy sobie, więc powiedziały, żebym przyniosła je jutro, a one zawołają więcej kobiet, które będę mogła sfotografować. Nazajutrz poszłam do nich i czekała na mnie kolejka z dziesięciu osób. Płaciłam im za zdjęcia – to były dorosłe osoby, nie dzieci, a ja uważałam, że mają prawo do tych pieniędzy, ponieważ wtedy byli dla mnie jak modele. Nie wstydzę się tego. Natomiast dzieciom nie daję pieniędzy, to ciężkie sytuacje i wiele razy zdarzyło mi się kupić tym dzieciakom z ulicy ryż czy ćapati – jadły, choć raz widziałam, że wyrzucily do kosza. Nie wiem, może im nie smakowało. Są też miejsca turystyczne, w których ludzie specjalnie się przebierają, pozują do zdjęć i w ten sposób zarabiają. Mnie jednak takie miejsca raczej nie interesują fotograficznie.

Porozmawiajmy na koniec o kwestiach organizacyjnych: dla kogo przeznaczone są Pani warsztaty, ile trwają?
Warsztaty są przeznaczone dla kogoś – myślę, że to już trochę wyszło z naszej rozmowy – kto chciałby, ale się trochę obawia i potrzebuje nieco asekuracji. Dla ludzi wrażliwych, którzy mają potrzebę doświadczenia, poczucia, interakcji, zobaczenia siebie w innym wydaniu, bycia samemu ze sobą w obcym kraju.
Czy trzeba mieć jakieś doświadczenie w fotografii, by pojechać z Panią?
Nie, nie, to są warsztaty jak najbardziej dla początkujących. Nie trzeba mieć dorobku, jakiejś niesamowitej ilości zdjęć na koncie. To, co jest potrzebne to chęć przeżycia przygody, bo to nie będzie wyjazd all inclusive. Jedziemy na 9 dni w grupie maksymalnie 10 osób – nie chcę przekraczać tej liczby tak, żebym każdemu uczestnikowi mogła indywidualnie poświęcić czas. Miejsce to pustynia Thar, okolice miasta Puszkar. W tych dniach odbywa się Puskhar Camel Fair, czyli coroczny targ wielbłądów. Jest to niezwykłe wydarzenie, ponieważ przybywają na nie hodowcy z całego regionu, aby sprzedać lub kupić zwierzęta, głównie wielbłądy. To nie tylko wydarzenie handlowe, ale także ważne święto religijne dla hindusów.
Zgłaszać się można mailowo lub poprzez moje media społecznościowe. Więcej informacji znajdą Państwo tutaj: www.genomada.art
Rozmawiała: Blanka Katarzyna Dżugaj
Artykuł sponsorowany
