Ależ mnie ten film umęczył. Jeśli nie macie ochoty na kiepsko zagraną operę mydlaną – omijajcie go z daleka.
36-letnia Milla Gunawan (Marissa Anita) ma wszystko, czego może zapragnąć kobieta: urodę, majątek, przystojnego i wciąż zakochanego w niej męża, artykuły na swój temat w kolorowych magazynach i towarzyskie salony u swych stóp. To, że za tą doskonałą fasadą kryje się pustka widz odkrywa dość szybko: dla męża Milla jest trofeum i ozdobą domu, dla teściowej przeszkodą, dla córki zaś odbiciem jej samej w krzywym zwierciadle. Trzeba jednak tajemniczej choroby, na którą Milla zapada dosłownie z dnia na dzień, by fasada zaczęła się kruszyć: Milla zaczyna pogrążać się w obłędzie, gdy jej psychikę atakują zatarte wydawałoby się wspomnienia z przeszłości. Tymczasem rodzina próbuje izolować ją od świata, by uniknąć skandalu.

Zdarza się, że polecam nawet słabsze azjatyckie filmy, mówią bowiem coś ciekawego o tamtejszych społeczeństwach lub realiach politycznych. Zwykła kobieta to jednak nie ten przypadek – nie ma w tym filmie nawet cienia lokalnego komentarza społecznego, a opowiedziana w nim historia mogłaby się wydarzyć pod każdą szerokością geograficzną. A że jest to jednocześnie produkcja wyjątkowo słaba, nie ma co polecać, niestety. Mnie film Zwykła kobieta straszliwie umęczył – jeśli nie macie ochoty na kiepsko zagraną operę mydlaną omijajcie go szerokim łukiem. Jakiś potencjał w tym był – mógł z tego powstać naprawdę intrygujący dramat psychologiczny z elementami body horroru, komentujący wszechobecny kult piękna.

Bo przecież film Lucky’ego Kuswandiego chce być głosem kobiet, wiecznie uwięzionych w swej powierzchowności, zależnych od wyglądu i nieustająco katujących swoje ciała w dążeniu do doskonałości. Ciało Milli wznieca bunt, niszczy samo siebie, i dopiero z tych zgliszcz piękna powstaje nowa, bynajmniej nie doskonała, ale zdrowa Milla, która może zacząć życie na własnych warunkach. Aż się prosiło, by pójść drogą twórców Titan czy Substancji – dokopać się do całej obrzydliwości cielesności poddanej nieustannej presji, pokazać ciało w procesie autodestrukcji i samoleczenia, zbadać psychikę niszczoną tyleż niezrozumiałymi, co przerażającymi wizjami. Lucky Kuswandi mógłby temu podołać, jest to bowiem filmowiec, który wie jak stosować storytelling. Niestety, cały potencjał filmu został skutecznie pogrzebany pod warstwą żenująco schematycznych dialogów, fatalnego aktorstwa i kiepskiej charakteryzacji. Mało który widz zaangażuje się emocjonalnie w opowieść o chorobie toczącej ciało, gdy zobaczy charakteryzację rodem z kinderbalu wczesnych lat 90. – zwłaszcza, gdy nie stoi za nią charyzmatyczna, uzdolniona aktorka. Marissa Anita taką aktorką z pewnością nie jest.

Jedyny plus filmu Zwykła kobieta to relacja Milli i jej nastoletniej córki – dziewczyny odbiegającej od obowiązujących standardów kobiecego piękna i marzącej o operacjach plastycznych, mających ją do tychże standardów przybliżyć. A jednocześnie miotającej się między miłością do matki, zazdrością o jej urodę i poczuciem zdrady, gdy na jaw wychodzi fakt, że piękno Milli nie jest dziełem natury, a skalpela chirurga. Pociągnięcie tego wątku, zwłaszcza przy uwypukleniu starań Milli, by uchronić córkę przed jej własnymi emocjonalnymi problemami, dałoby filmowi znacznie więcej niż ciągnięcie sztampowego, mało ciekawego wątku “tej trzeciej”, czyli Eriki (Gisella Anastasia) – przyjaciółki Milli z dzieciństwa. Wciśniętego niejako na siłę, nie wnoszącego nic istotnego ani świeżego do fabuły, a zabierającego cenne minuty Milli i jej córce.
Konkluzja? Szkoda, szkoda, szkoda – zmarnowanego potencjału i mojego czasu. I rada: zamiast Zwykłej kobiety obejrzyjcie raczej Ali&Ratu Ratu Queens i Ratu Ratu Queens tego samego reżysera. Dobrze spędzicie czas i nie stracicie wiary w indonezyjskie kino.
Blanka Katarzyna Dżugaj
