Mam wrażenie, że pisząc scenariusz Kulp Kaljareuk i Nut Nualpang nie mogli się zdecydować, czy iść w kino akcji, czy jednak melodramat, i do ostatniej minuty filmu nie rozwiązali tego dylematu. Filmowi Ziam – jak nietrudno się domyślić – nie wyszło to na dobre.
Tajlandia niedalekiej postapokaliptycznej przyszłości zmaga się z problemem bezpieczeństwa żywnościowego. To, że skrajny głód nie dotyczy już znacznej części społeczeństwa ludzie zawdzięczają bogatemu przedsiębiorcy o imieniu Vasu (Johnny Anfone), który spopularyzował nowy rodzaj żywności wytwarzanej z przetworzonych owadów. Jedzenia wciąż jest jednak mało, panuje bieda i poczucie beznadziei. Sing (Prin Suparat) to były zawodnik muay-thai, który obecnie zarabia na życie przewożąc nielegalne towary do Bangkoku – jest kierowcą i ochroniarzem, który ma ustrzec kontrabandę przed wszechobecnymi złodziejami. Jego narzeczona Rin (Nuttanicha Dungwattanawanich) jest natomiast lekarką i pracuje w jednym z największych szpitali w mieście. I właśnie w tym szpitalu wybucha epidemia zombie, w której centrum znajdą się Singh, Rin oraz…Vasu.

Tematykę zombie kino – nie tylko azjatyckie – odmieniło już chyba przez wszystkie przypadki, czasy, tryby i osoby. Nie da się powiedzieć nic nowego? Cóż, niektórym wciąż się to udaje – niestety, nie twórcom filmu Ziam. Mam wrażenie, że nie podjęli nawet takiej próby, choć wtórność tej produkcji może też oczywiście wynikać z braku talentu do storytellingu. A co w ogóle chcieli widzom powiedzieć? Przy odrobinie dobrej woli można w filmie Kulpa Kaljareuka znaleźć komentarz społeczny, piętnujący to, na czym bazuje większość tajskich seriali (dostępnych także na platformie Netflix).

Słyszysz: Tajlandia, myślisz: raj. Bo jak się ma palmy, słońce, ciepło i fantastyczne zabytki wokół siebie, to życie nie może być trudne, prawda? Otóż może, a Tajlandia jest tego najlepszym przykładem. Podstawowym problemem jej mieszkańców jest wciąż duże – mimo rosnącej klasy średniej – rozwarstwienie społeczne, mające korzenie jeszcze we wprowadzonym w XV wieku systemie sakna lub też sakdina. W założeniu był to system nadawania ziemi, w praktyce natomiast dzielił społeczeństwo ze względu na stan posiadania, który w dodatku stał się podstawą do przyznawania lub odbierania przywilejów. System ten został jakiś czas temu zniesiony, szkody, jakie spowodował jednak pozostały. W efekcie w Tajlandii wciąż funkcjonuje hierarchia społeczna oparta na statusie, majątku i pochodzeniu (czytaj: koligacjach rodzinnych), a bogactwo i władza koncentrują się w rękach niewielkiej elity, co prowadzi do znacznych nierówności dochodów, a co za tym idzie możliwości życiowych, dostępu do edukacji i opieki zdrowotnej. Władzę sprawuje elita złożona z członków rodziny królewskiej, wojska i wpływowych rodzin biznesowych, a stanowiąca ok. 10 proc. całego społeczeństwa. Do tego dochodzą nierówności związane z podziałem na obszary miejskie i wiejskie oraz nierówności dochodów związane z różnicami w poziomie rozwoju gospodarczego między poszczególnymi regionami.

Elitą są w filmie Ziam Vasu i jemu podobni bogacze – dla których rezerwuje się odrębne piętro w szpitalu, i dla których nie brakuje jedzenia. Ale Kulp Kaljareuk mówi wyraźnie: w sytuacji ostatecznej ci ludzie nie różnią się niczym od przedstawicieli mniej uprzywilejowanych warstw społecznych. Bo nawet strzeżony przez uzbrojonych najemników Vasu ostatecznie pada ofiarą zombie – tak, jak pacjenci z niższych pięter. Łopatologiczne? Owszem – jak cały ten film. Ów komentarz społeczny stanowi zresztą tylko ok. 5 proc. filmu, pozostałe 95 zaś to już wyłącznie rozrywka – niestety, słabej jakości. Ziam sprawia wrażenie, jakby filmowcy zaczęli zdjęcia zanim scenarzysta wymyślił zakończenie – fabuła pełna jest absurdów i dziur, i nie ratują jej nawet dość widowiskowe sceny walk. Początek jest niezły – dobrze wprowadza bohaterów i szkicuje świat przedstawiony. Im dalej jednak w las, tym więcej bzdur, które może zdzierżyć tylko najbardziej zagorzały fan gatunku. Kino gatunkowe rządzi się swoimi prawami, nawet w filmie o zombie poziom niedorzeczności nie powinien wybijać poza skalę. A w Ziam wybija – w dodatku tak mocno, że budzi już nie tylko uśmiech, ale i poczucie zażenowania. Owszem, akcja pędzi na łeb na szyję, jest więc dynamicznie – w tym pędzie zagubił się jednak sens. Postacie przypominają bohaterów gier RPG a nie ludzi z krwi i kości, widzowi dość trudno się więc z nimi utożsamić. Z drugiej jednak strony widać ogromną chęć scenarzystów do pokazania tzw. ludzkiej strony inwazji zombie: tego, jak daleko człowiek może się posunąć, aby chronić swoich bliskich, oddania dla ukochanej osoby, przywiązania i poświęcenia. Kulp Kaljareuk i Nut Nualpang jako autorzy scenariusza postanowili pokazać to jednak w najgorszy możliwy sposób: zalewając ekran patosem i lukrem, co widoczne jest zwłaszcza w relacji Rin i Buddy’ego (Vayla Wanvayla Boonnithipaisit). Mam wrażenie, że pisząc scenariusz Kulp Kaljareuk i Nut Nualpang nie mogli się zdecydować, czy iść w kino akcji, czy jednak melodramat, i do ostatniej minuty filmu nie rozwiązali tego dylematu.

Filmowi Kulpa Kaljareuka mówię, niestety, stanowcze NIE – niestety, bo azjatyckie filmy o zombie lubię i cenię. Głównie za połączenie dynamicznej akcji, ciekawych postaci i inteligentnie podanego komentarza społecznego, czyli wszystko to, czego w Ziam zabrakło. A szkoda, bo w opowieści o zawodniku Muay Thai walczącym z zmobie o rybich paszczach był spory potencjał. Najwyraźniej tajski reżyser nie ma szczęścia do Netflixa, bo serial Pan domu w jego reżyserii również nie należał do udanych.
Blanka Katarzyna Dżugaj
