Lew ryczy, świat łapie się za portfel, Gaza wciąż cierpi. Przyczyny i skutki izraelskiej ofensywy

Lew powstał i zaryczał – donośnie jak nigdy dotąd. Co z tego ryku wyniknie? Wydaje się, że główny cel, czyli storpedowanie rozmów nuklearnych między Iranem i USA, został osiągnięty. 

W piątek nad ranem Izrael rozpoczął operację Powstający Lew, czyli bezprecedensowy, zmasowany atak na Iran. W pierwszej fali nalotów wykorzystał ponad 200 samolotów, które zrzuciły ponad 330 pocisków na około 100 celów – Tel Awiw zapewniał, że celem były obiekty nuklearne i wojskowe, m.in. główny ośrodek wzbogacania uranu w Natanz. Faktem jest jednak, że pociski spadły także na domy mieszkalne. Wśród zabitych znaleźli się Hossein Salami – szef Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej, Mohammad Bagheri – naczelny dowódca sił zbrojnych oraz dwóch naukowców zajmujących się energią jądrową. Jeszcze tego samego dnia Iran odpowiedział. A my zostaliśmy z pytaniem: dlaczego teraz i czy faktycznie chodzi o program nuklearny?

Izraelski atak na Teheran w piątek 13 czerwca 2025 roku
Fot. Mehr News Agency

Rzut oka w przeszłość: w lipcu 2015 roku Iran i USA (wówczas pod rządami Baracka Obamy) uzgodniły Joint Comprehensive Plan of Action – umowę nuklearną, która dała inspektorom ONZ dostęp do irańskich instalacji wojskowych, przy czym każda inspekcja wymagać miała akceptacji rządu Iranu. Umowa ta zdjęła z Iranu  międzynarodowe sankcje, które mogły zostać ponownie nałożone w przypadku nieuzasadnionego uniemożliwienia inspekcji po próbach ustalenia jej terminu. Netanjahu nazwał ją „najgorszą umową stulecia” i wielokrotnie podkreślał, że zgadzając się na nią społeczność międzynarodowa popełniła “historyczny błąd”. Niemniej, lepiej lub gorzej, JCPOA funkcjonowała przez kolejne trzy lata, aż w 2018 roku nakłoniony przez Netanjahu Trump jednostronnie wycofał z niej USA. 

Gen. Mohammad Bagheri
Fot. Mehr News Agency

Ku zaskoczeniu znacznej części ekspertów Donald Trump kilka miesięcy temu wznowił rozmowy z Teheranem na temat irańskiego programu nuklearnego. Benjamin Netanjahu był tej decyzji przeciwny – od dawna mówił, że nie może być zgody na żaden poziom wzbogacania uranu przez Iran. Argumentując, że z Teheranem można coś zdziałać wyłącznie siłą, próbował przekonać kilku kolejnych prezydentów USA do działań militarnych. Także Donalda Trumpa. Bezskutecznie jednak: w połowie kwietnia przedstawiciele USA i Iranu usiedli do rozmów. Szło im różnie, ogólna atmosfera kolejnych spotkań napawała jednak delikatnym optymizmem. Załamanie nastąpiło niedawno, gdy Trump zażądał by Iran zrezygnował ze wzbogacania uranu i zniszczył zapasy około 400 kilogramów wzbogaconego uranu o czystości 60 proc. Czy z takiej ilości tak czystego uranu można wyprodukować broń nuklearną? Można. A izraelski wywiad ostrzegał: Iran będzie w stanie to zrobić w ciągu kilku miesięcy, a może nawet tygodni – nagle, bo jeszcze do niedawna zapewniał, że droga do tego długa i bynajmniej nie prosta. Netanjahu zagrał jednak na swoim ulubionym bębenku, czyli haśle “Iran za chwilę będzie miał broń atomową”. 

Benjamin Netanjahu

Teoretycznie stanowisko Donalda Trumpa było zbliżone do izraelskiego, czyli całkowity zakaz wzbogacania uranu przez Iran. W zamian gotów był znieść sankcje, dzięki czemu irańska gospodarka mogłaby choć trochę odetchnąć. Nie – nie przejmuję się stanem portfeli ajatollahów, ich zresztą sankcje najmniej dotykały. Myślę o zwykłych Irańczykach, cierpiących z powodu galopującej inflacji. W kuluarach Białego Domu mówiło się jednak, że prezydent jest skłonny zgodzić się na limit 3,67 proc., co dla Benjamina Netanjahu jest nie do przyjęcia. Ile mogło być w tym prawdy? Trudno powiedzieć, Donald Trump jednego dnia mówi bowiem, że delegacja irańska zachowuje się podczas negocjacji rozsądnie, drugiego natomiast że Iran to najbardziej niszczycielska siła w regionie. Iran z kolei zapewnia jednocześnie, że jest skłonny do ustępstw i że nie ugnie się przed żadnym tyranem. Na ile to po prostu przeciąganie liny, a na ile realne przeszkody w osiągnięciu porozumienia mieliśmy szansę przekonać się dziś – w Maskacie miała się bowiem odbyć szósta tura rozmów. Miała, bo Teheran po izraelskich atakach wykluczył powrót do rozmów. Wiceprezydent Turcji mówił wprost: ten atak można postrzegać jako próbę sabotażu negocjacji nuklearnych między USA a Iranem. Jeśli tak, to próbę – póki co – udaną. Ale piątkową akcję można też rozpatrywać jako próbę odwrócenia uwagi od Strefy Gazy, bo świat zachodni zdaje się wreszcie budzić i przestaje udawać, że pada deszcz, gdy Netanjahu pluje. Rządy europejskich państw coraz głośniej mówią o ludobójstwie Palestyńczyków i ograniczają relacje z Izraelem – Ministerstwo Obrony Hiszpanii ogłosiło decyzję o rezygnacji z kontraktu wartego 325 mln dolarów na systemy przeciwpancerne izraelskiej produkcji oraz wykorzystania izraelskiej technologii w rozwoju wyrzutni SiLAM, Wielka Brytania zawiesiła rozmowy o wolnym handlu z Izraelem i nałoży sankcje na osadników na Zachodnim Brzegu. Francja od kilku tygodni walczy o wznowienie pomocy dla umierających z głodu Palestyńczyków, a teraz apeluje: w obliczu izraelskiego ataku na Iran świat nie może zapomnieć o Strefie Gazy.

Donald Trump i Benjamin Netajahu

I tu pojawia się pytanie o rolę USA w piątkowej akcji. W tym tygodniu Trump ostrzegał Netanjahu, aby nie robił niczego, co mogłoby podważyć rozmowy nuklearne. Jesteśmy bardzo blisko całkiem dobrego porozumienia – mówił jeszcze w czwartek. Niewykluczone, że zbyt bliskiego. I Netanjahu postanowił działać – a sytuacja jest do tego wręcz idealna, biorąc pod uwagę fakt, że większość regionalnych sojuszników Iranu (Rosja, Hezbollah i Hamas) jest mocno osłabiona. Piątkowe naloty na Iran Netanjahu nazwał operacją wyprzedzającą – a wyprzedzić miała ona oczywiście potencjalne ataki nuklearne Iranu na Izrael. Jeszcze w piątek przed południem administracja Trumpa dystansowała się od ataków – Marco Rubio, szef amerykańskiej dyplomacji, zapewniał, że było to jednostronne działanie Izraela, w które USA nie były zaangażowane, a międzynarodowe media pisały: Netanjahu urwał się Trumpowi ze smyczy. Nie byłby to pierwszy raz – tajemnicą poliszynela jest, że jesienią 2024 roku USA nie wiedziały o izraelskim ataku lotniczym, w którym zginął przywódca Hezbollahu Hassan Nasrallah. 

Kilka godzin po ataku Donald Trump zmienił ton. W wywiadach telewizyjnych stwierdził, że akcja była “znakomita” i że nadejdą kolejne. W mediach społecznościowych napisał:

Dałem Iranowi jedną szansę za drugą na zawarcie umowy. Powiedziałem im, najmocniej jak mogłem, żeby „po prostu to zrobili”, ale bez względu na to, jak bardzo się starali, bez względu na to, jak blisko byli, po prostu nie mogli tego zrobić. Powiedziałem im, że będzie to o wiele gorsze niż wszystko, co wiedzieli, przewidywali lub co im powiedziano, że Stany Zjednoczone produkują najlepszy i najbardziej śmiercionośny sprzęt wojskowy na świecie, ZDECYDOWANIE, a Izrael ma go dużo, a jeszcze więcej będzie – i wiedzą, jak go używać. Niektórzy irańscy radykałowie mówili odważnie, ale nie wiedzieli, co się wydarzy. Wszyscy są już MARTWI, a będzie tylko gorzej! Doszło już do wielkiej śmierci i zniszczeń, ale wciąż jest czas, aby zakończyć tę rzeź, a kolejne zaplanowane ataki będą jeszcze brutalniejsze. Iran musi zawrzeć umowę, zanim nic nie zostanie, i uratować to, co kiedyś było znane jako Imperium Irańskie. Koniec ze śmiercią, koniec ze zniszczeniem, PO PROSTU ZROBIĆ TO, ZANIM BĘDZIE ZA PÓŹNO. Niech Bóg was wszystkich błogosławi!

Sęk w tym, że uratowanie “Imperium Irańskiego” to ostatnie, czego by chciał Benjamin Netanjahu. Pytanie więc, czy chwaląc Izrael i grożąc Iranowi Donald Trump faktycznie tak myśli, czy ratuje twarz oraz jak USA zareagują na irański odwet. Póki co przechwytują irańskie drony lecące na Izrael, nie wiadomo jednak, czy zechcą mocniej wesprzeć Tel Awiw militarnie. 

Irański atak na Tel Awiw
Źródło: (X)@OwenShroyer1776

Jakie są więc scenariusze? Pierwszy z nich to realizacja marzenia Benjamina Netanjahu i wciągnięcie USA do konfliktu izraelsko-irańskiego. Trump wprawdzie obiecywał swoim wyborcom, że w żadną długotrwałą wojnę na Bliskim Wschodzie się nie zaangażuje, ale też wielu Republikanów chce wsparcia dla Izraela i upokorzenia Iranu. Pytanie, na ile Trump się tymi głosami przejmuje. Niemniej, wejście USA do gry mogłoby oznaczać daleko posuniętą destabilizację regionu (USA mają na tym polu spore doświadczenie). Kolejna opcja – w pewnym sensie związana z tą pierwszą – to wielka wojna w regionie. Może to nastąpić np. gdy Iran zaatakuje państwa sojusznicze USA lub te, które w ubiegłym roku pomogły Izraelowi odeprzeć irański atak odwetowy. Tę opcję uważam akurat za najmniej prawdopodobną – ajatollahowie nie są głupcami i zdają sobie sprawę z militarnej przewagi tak Izraela, jak i wielu innych państw regionu, choćby krajów Zatoki Perskiej. Tym bardziej, że wojna taka nie przyniosłaby korzyści nikomu – w tym Izraelowi. Może poza Rosją, bo tej na rękę jest każda destabilizacja światowego porządku i wzrost cen ropy. I tu przechodzimy do opcji trzeciej, czyli potencjalnego irańskiego odwetu, który uderzy po kieszeni nie tylko Izrael, ale też świat zachodni (głównie Europę). Bo Iran ma możliwość zamknięcia Cieśniny Ormuz, przez którą przepływa 20–25 proc. światowych dostaw ropy naftowej i skroplonego gazu ziemnego. Już w sobotę władze w Teheranie poinformowały,  że cieśniny do odwołania nie przekroczy żaden statek. Przewidując to piątkowe nagłówki brytyjskich gazet aż krzyczały: łapcie się za portfele. A niewykluczone, że do gry wkroczy też ważny sojusznik Iranu, czyli jemeńscy Huti. Wystarczy, że nasilą ataki na statki towarowe na Morzu Czerwonym, by w połączeniu z blokadą Cieśniny Ormuz poważnie zaburzyć łańcuchy dostaw i doprowadzić do istotnego wzrostu cen – nie tylko ropy. Właśnie dlatego siedząc wygodnie na Kremlu Władimir Putin od wczoraj wcina popcorn i obserwuje. 

Tel Awiw po irańskim ataku
Źródło: (X)@OwenShroyer1776

Im dłużej trwa wymiana ognia, tym lepiej widać, że celem Izraela może być też coś, co zapowiadał od dawna, czyli obalenie reżimu ajatollahów. Wypowiedzi wielu prawicowych polityków izraelskich wyraźnie wzywają Irańczyków do buntu przeciwko władzom. Czy mają szanse? Wątpię. Owszem, znaczna część irańskiego społeczeństwa ma dość reżimu duchownych, część do tego stopnia, że wypisuje od piątku na murach w Teheranie hasła typu “Naprzód Izraelu” czy “Izraelu, uderzaj!”. Sęk jednak nie w tym, DO CZEGO nawołuje, a KTO nawołuje, a Izrael ma wśród Irańczyków wyjątkowo złą opinię. Izraelski atak raczej więc zbliży tych ludzi do nielubianej władzy niż ich od niej odsunie. Izrael może się więc przeliczyć, załóżmy jednak – mocno hipotetycznie – że uda mu się doprowadzić do upadku irańskich władz. Co wtedy? Najprawdopodobniej chaos, podobny do tego, jaki po upadku Kaddafiego zapanował w Libii oraz w Iraku po usunięciu Saddama Husajna. 

Demonstracja poparcia dla ataku na Izrael na placu Enghelab-e-Eslami w Teheranie 14 czerwca 2025 roku. piątek 13
Fot. Mehr News Agency

I wreszcie ostatnia opcja: obie strony (jak już nieraz bywało) uznają, że zrobiły, co miały zrobić, przeciwnik otrzymał to, na co zasługiwał, pokaz siły zostaje zakończony, lew wraca na swoje leże, możemy się rozejść. To opcja wciąż prawdopodobna. 

Dobrze, ale Izrael i Iran nie funkcjonują w próżni, warto więc przyjrzeć się reakcji świata – poza USA i zacierającym ręce Władimirem Putinem. Bliski Wschód atak potępia jako naruszenie suwerenności Iranu. Świat zachodni przyznaje Izraelowi prawo do samoobrony – nawet jeśli jest to obrona przez atak. Najwyraźniej nawet na cywilów, bo w Teheranie bomby spadły na budynki mieszkalne. Zasadne jest też pytanie, dlaczego gdy Rosja napada na Ukrainę, by uprzedzić ewentualne zagrożenie dla siebie na skutek potencjalnego rozszerzenia NATO to jest to (słusznie) uznawane za pogwałcenie prawa międzynarodowego , a gdy Izrael atakuje Iran, by uprzedzić mocno potencjalną napaść nuklearną, to jest to samoobrona? Bo Ukraina jest fajna i “nasza” a Iran to naczelny złol Bliskiego Wschodu?

Blanka Katarzyna Dżugaj

Dodaj komentarz