Macie wrażenie, że koniec roku przynosi raczej zmęczenie niż odpoczynek? W szkole klasówki, na studiach egzaminy, w biurach zamknięcie roku finansowego, rozliczenia grantów u naukowców, a do tego jeszcze świąteczne zakupy. Ten pośpiech zauważyli też Japończycy i to dziesiątki lat temu, co więcej – zawarli go w nazwie ostatniego miesiąca roku. A przynajmniej tak mówi legenda.
Język japoński do łatwych nie należy, jest w nim jednak coś, co nie nastręcza trudności. Są to nazwy miesięcy, w ich nazwie zawarty jest bowiem ich…numer. Czyli dosłownie jest to miesiąc pierwszy, miesiąc drugi etc. Jednocześnie jednak Japończycy mają z tyłu głowy, że miesiące mają też nazwy pochodzące jeszcze z inreki, czyli kalendarza księżycowego. Nie są one tak powszechnie stosowane jak nowsze, “liczbowe” odpowiedniki, ale czasami dobitnie o sobie przypominają – a najbardziej dobitnie robi to grudzień. Jego nazwa brzmi shiwasu, co można tłumaczyć jako zabiegany mnich, zabiegany nauczyciel, przy czym ów mnich najczęściej wyznaje buddyzm. Nazwa tyleż romantyczna, co zabawna, ale o co w niej chodzi? Najbardziej zakorzenionym w kulturze japońskiej wytłumaczeniem jest fakt, że zimą, ze względu na mnogość religijnych rytuałów związanych z końcem roku, mnisi byli niezwykle zajęci i niemal dosłownie biegali od domu do domu, by odprawiać obrzędy i recytować sutry. Ile w tym prawdy? Trudno powiedzieć, ważne jednak, że współcześni Japończycy takie właśnie wyjaśnienie uznają i kultywują.

Nie da się ukryć, że Japończycy w grudniu mają ręce pełne roboty. To czas szeregu rytuałów związanych z końcem roku, który zaczyna się 13 grudnia od ōsōji – wielkich porządków. Domy, biura i przestrzenie publiczne są dokładnie sprzątane – łącznie z usuwaniem z nich niepotrzebnych przedmiotów lub nienoszonych od dawna ubrań. Rytuał ten obejmuje sprzątanie zarówno przestrzeni fizycznej, jak i elementów symbolicznych, takich jak usuwanie kurzu z minionego roku i tworzenie harmonijnego otoczenia – wszystko po to, by nowy rok oznaczał świeży początek.
Ōsōji ma starodawne korzenie – jego początki sięgają okresu Heian, czyli lat 794-1185. W tym czasie, w grudniu na dworze cesarskim odbywało się ceremonialne wydarzenie zwane Susuharai, podczas którego oczyszczano sadzę z minionego roku. O co w tym chodziło? Świece i ogień z palenisk sprawiał, że w domach stale gromadziła się sadza, raz na kilka miesięcy trzeba ją więc było usunąć. Tyle praktyka, Japończycy wierzyli też, że wielkie sprzątanie jest niezbędne by wypędzić z domów złe duchy i godnie powitać noworoczne bóstwo o imieniu Toshigami. W tym czasie odwiedzało ono bowiem domy wyznawców shinto i przynosiło doń szczęście. W późniejszym okresie Kamakura (1185-1333), zwyczaj ten rozszerzył się na świątynie i kaplice. Na tym jednak nie koniec – kolejną zmianę przyniósł okres Edo, w którym 13 grudnia ustanowiono Dniem Zamiatania Sadzy i zainicjowano wielkie czyszczenie w Zamku Edo. Z tego okresu pochodzi też zwyczaj dekorowania domów Kadomatsu – ozdobą z sosny i bambusa oraz Shimenawa – słomianymi girlandami. W ten sposób zwyczaj Ōsōji z cesarskiego pałacu przeszedł do ogółu społeczeństwa.

Współcześnie grudzień to także czas bōnokai, czyli spotkań z okazji zapominania roku. Pod tą romantyczną nazwą kryje się całkiem przyziemny i znany także w Polsce zwyczaj bożonarodzeniowych przyjęć firmowych i biznesowych. Nie wiem jak jest w Polce, w Japonii mają one natomiast stanowić podziękowanie firmy dla pracowników.
Wreszcie przychodzi Boże Narodzenie, które w Japonii przypomina…Walentynki. O ile w świecie zachodnim jest to czas spędzany w gronie rodzinnym, o tyle w Japonii świętują głównie zakochani (i rodziny z małymi dziećmi). To normalny dzień pracy, pary organizują jednak przyjęcia dla przyjaciół albo wręcz przeciwnie: romantyczne kolacje tylko dla dwojga. Na przyjęciach ma być głośno i radośnie, bo choć dla większości Japończyków Boże Narodzenie nie ma wymiaru religijnego, to jest to czas bardzo przez nich lubiany, traktowany jako okazja do zabawy i śmiechu. A skoro zabawa to i śpiewanie bądź przynajmniej słuchanie muzyki – przy czym zamiast kolęd śpiewa się i słucha IX symfonii Beethovena. Na stołach króluje w tym czasie kurisumasu keki, czyli deser z nadzieniem z bitej śmietany i lukrem, zwieńczony truskawkami. Osobiście wolę tradycyjne japońskie słodycze, ale – jak wiadomo – z gustami się nie dyskutuje. Jest też oczywiście zwyczaj shoppingu – sklepy sprzedają romantyczne prezenty świąteczne, a wiodą do nich odpowiednio udekorowane ulice – odpowiednio, czyli tak, by podkreślić, że 24 grudnia to najbardziej romantyczny dzień w roku.

A skoro jesteśmy przy jedzeniu…28 grudnia to dzień Mochitsuki, czyli ubijania mochi. Te pyszne ryżowe ciasteczka robi się ze specjalnego rodzaju kleistego ryżu, namoczonego w wodzie przez noc i ugotowanego na parze. Gotowe mochi czekają na świt pierwszego dnia nowego roku, bo dopiero od tego momentu można je zjadać – oprócz niewątpliwych doznać smakowych mają one także zapewnić konsumującym je osobom siłę bóstw ryżu. Czy w każdym japońskim domu 28 grudnia rozbrzmiewa dźwięk młotka kine ubijającego ryż? Niestety nie – coraz więcej Japończyków po prostu kupuje mochi w sklepie. Jeśli już jednak ludzie decydują się przygotować ciasteczka samodzielnie część odkładają jako ofiary dla bóstw. Z ciasteczek tych robi się także kagami mochi, czyli noworoczną dekorację. Składa się z dwóch okrągłych mochi: mniejszy umieszcza się na większym, co ma ma odzwierciedlać siedzibę bóstwa nowego roku, a na górze wpina się liść daidai, czyli japońskiej gorzkiej pomarańczy, bądź też stawia się cały owoc.

Sporo więc się w grudniu dzieje, wreszcie jednak shiwasu się kończy i można odpocząć. Ponownie odwrotnie niż na Zachodzie. O ile w Europie i USA sylwester to czas na huczne zabawy w gronie przyjaciół, o tyle w Japonii Ōmisoka, czyli ostatnie godziny roku spędza się w domach w otoczeniu rodziny. Szczególnie mocno na dzień ten czekają dzieci – nie dość, że dostają bowiem noworoczne prezenty, to jeszcze nikt nie goni ich wcześnie do łóżek. Kevina samego w domu się nie ogląda, ale rodziny i tak gromadzą się przed telewizorami – tradycją jest oglądanie programu rozrywkowego NHK Kōhaku utagassen. A skoro wspólne oglądanie to z dobrym jedzeniem pod ręką – przede wszystkim gryczany makaron toshi-koshi, które zjada się w nadziei, że życie będzie tak długie, jak on. Dla sylwestra na kanapie jest też, oczywiście, alternatywa, czyli wizyta w świątyni. O północy ma bowiem miejsce joya – no kane: 108 razy biją dzwony w świątyniach buddyjskich. Każde uderzenie oznacza i odpędza jedną ziemską namiętność, czy też grzech jakbyśmy powiedzieli na zachodzie, które człowiek musi pokonać, aby osiągnąć oświecenie. Trwa to około godziny, nie dość bowiem, że namiętności tych jest aż 108, to jeszcze po każdym uderzeniu dzwonu trzeba odczekać aż dźwięk i jego pogłos całkowicie ucichną, by uderzyć ponownie. Dźwięk dzwonów w niektórych z najsłynniejszych świątyń kraju jest transmitowany na żywo w telewizji i radiu, nie trzeba więc wychodzić z domu i spędzać godziny na zimnie, by ich posłuchać.

A skoro i tak siedzi się do późna, to warto poczekać aż do świtu, by obejrzeć hatsu-hinode i w ten niezwykle pomyślny sposób rozpocząć największe święto w Japonii, czyli Oshogatsu. Co to jest? O tym w kolejnym tekście.
Blanka Katarzyna Dżugaj
